niedziela, 27 listopada 2011

"Przez żołądek"

Na początek, dla wprowadzenia w klimat polecam zapoznać się z fragmentem "American Psycho":


http://www.youtube.com/watch?v=a-yoMEZXnbQ


PRZEZ ŻOŁĄDEK

Jan Steifer

Spuchnięty triceps z mała pomocą barków dają z siebie wszystko wspierając zmęczone mięsnie klatki piersiowej, kiedy wypycham w górę obciążony kilkoma kilogramami gryf. To dodatkowa seria, bonus na dobicie mięśnia. Opuszczam spokojnie, najwolniej jak potrafię. Ręce zaczynają się trząść, a ja stękam przez zęby. Zimna stal znów dotyka mojego spoconego torsu, powoli – po czterech latach treningu – wyglądającego jak klatka piersiowa, jaką chciałem mieć. Siadając na ławce nie czuję jeszcze potu zwilżającego moje włosy, zauważam go dopiero w lustrzanym odbiciu. Kropla spływa w dół twarzy, wycieram ją papierowym ręcznikiem. Drżąca, zmęczona pierś daje mi znać, że już czas by wrócić do domu. Z bólem wstaję napinając mięśnie nóg i brzucha, wyginam się i ruszam w stronę szatni. Każdy krok znaczony jest ukłuciem – to zakwasy.

Jedna tabletka, druga tabletka... Resztką napoju izotonicznego z wodą popijam dwie tabletki HMB, a potem cztery BCAA. Sprawiają, że potem będę duży i silny. To pierwsze pomaga mi w regeneracji – wspiera spalanie tłuszczu i budowę mięśni, a to drugie... robi dokładnie to samo. Witaminy.

Opłukuję się nad umywalką. Na moment przerywam, żeby przyjrzeć się mojemu odbiciu w lustrze. Nawet zwilżone czarne włosy wyglądają na przemęczone. Mimo że na mojej twarzy króluje pot i wycieńczenie, czerwone od wysiłku policzki, to z gęby nie schodzi mi uśmiech. Patrzę na spuchnięte po treningu muskuły i czuję, jak bucham siłą. Jestem bliższy mojego ideału. Na dobrej drodze. Wstrzyknięte systematycznym zrywaniem mięsni endorfiny nie pozwalają mojemu uśmiechowi zniknąć. Obmywam się ospale, równie niespiesznie się suszę i zadowolony z siebie naciągam t-shirt. Pakuję rzeczy – spodenki, koszulka, buty, skarpetki, rękawiczki, wydrukowany plan treningowy – i wychodzę z szatni.

Siadam na krześle obrotowym przy blacie w recepcji. Oddaję kluczyk trenerowi, który z uśmiechem wręcza mi kartę, a potem nalewa szejka białkowo-węglowodanowego, za którego zapłaciłem. Każdy zmordowany kawałek mojego ciała karmi się budująca go mieszanką. Oddycham ciężko, wzdycham, podnoszę się. Żegnamy się silnym, testosteronowym uściskiem dłoni i wyrzucając plastikowy kubeczek po koktajlu, wychodzę.

Przemierzając las, który od dwóch lat jest moim skrótem w drodze do domu, rozglądam się uważnie, żeby nie wpaść w błoto, w kałużę, w jakąś dziurę. Jesienne przechadzki w tych rejonach potrafią być niebezpieczne, kiedy jest już ciemno. Słyszę jak szeleszczą liście, gałęzie drzew machają do mnie pchane wiatrem. Jestem pomiędzy cywilizacją, jednym osiedlem a drugim.

- Idzie. – Wysoki pół-szept dotarł do mnie niewiadomo skąd. Brzmiał jak głos dziecka, które próbuje udawać dorosłego, ale miał oprócz tego coś niepokojącego w sobie. Jakąś rdzę, deformującą dźwięk jeszcze bardziej...

I znów tylko wiatr mówi do mnie, a żołądek powoli przypomina, że warto byłoby znów coś zjeść. Przyśpieszam kroku, jakby znalezienie się te trzy minuty wcześniej w kuchni miało coś poważnie zmienić w przyroście masy mięśniowej.

Po wejściu do domu ściągam z siebie ciuchy. Zbyt wyczerpany, żeby martwić się układaniem ich - bluzę rzucam w kąt, wytarte jeansy lecą w stronę łazienki, i właściwie tylko buty trafiają na swoje właściwe miejsce. Nim wejdę pod prysznic włączam parowar, wrzucam brokuł (białko), jajka (białko), trochę ryżu (węglowodany, pomogą białku zbudować masę). Żadnego mięsa. Kurczaka nie tknąłem od półtora roku, a ostatnią puszkę tuńczyka jadłem z sałatką siedem miesięcy temu. Nie wiem właściwie dlaczego. Idę pod prysznic.

Wreszcie po dokładnym umyciu się czuję, że jestem zrelaksowany. Nie wypoczęty, ale rozluźniony. Z kuchni dobiega mnie dźwięk potwierdzający gotowość kolacji. Z dolnej szafki wyciągam miskę, w której ląduje ugotowany brokuł, dwa pokrojone jajka, pomidor, ryż, fasola czerwona, a to wszystko polewam oliwą z oliwek. Ostatecznie wychodzi z tego białkowa mieszanina, która ma mnie zasilić przed zaśnięciem. "A może powinienem zjeść tylko twaróg, jak zwykle, a nie taką sałatkę? Może to za dużo kalorii?", myślę, a potem pochłaniam zawartość miski.

Zwalam swoje ciało na kanapę i przykrywam się kocem. Na ekranie telewizora widzę Roberta DeNiro podczas rozmowy z Alem Pacino. Dwóch twardych facetów po różnych stronach barykady – jeden jest złodziejem, a drugi policjantem. Niby oddaleni od siebie o lata świetlne, a jednak w świecie męskich twardzieli to tylko ci dwaj przeciwnicy potrafią siebie zrozumieć, nie ich ukochane. "Nie przywiązuj się do niczego, czego nie byłbyś w stanie zostawić w ciągu trzydziestu sekund, jeżeli zajdzie taka potrzeba", mówi DeNiro potwierdzając w zawoalowany sposób swoją samotność. Pacino kontruje, krytykuje – mówi o kochaniu żony, z którą małżeństwo właśnie mu się rozpada, a ja....

Zasypiam.

Nie zauważam snu, który ucieka mi przed oczami i budzę się.

Pokój trawi mrok. Telewizor najpewniej miał czasowy wyłącznik, ale nie potrafię zrozumieć dlaczego światła zgasły. Zawsze przysłonięte okna wyglądają teraz jak na wpół otwarte powieki spoglądające na mnie. Nie widzę nic poza tym, wiem tylko, że obok mnie jest stolik. Próbuję się podnieść, ale nie jestem w stanie. Moje ciało jeszcze śpi. Powoli wracają mi siły i decyduję się wstać, nie wziąłem przed snem HMB, magnezu i cynku. Ciągnę głowę do góry, ale....

Coś mnie przytrzymuje. Czuję, jak na mojej klatce piersiowej coś się gniecie. Tak, jakby ktoś właśnie przyciskał tam ręką albo jakby kot udeptywał sobie miejsce, przed położeniem się. Nagle dotyk kieruje się niżej, w stronę mojego brzucha. Nie widzę żadnej sylwetki, nie czuję niczyjego zapachu, ani nie słyszę żadnego dźwięku. Tylko dotyk. Może jest za ciemno... Wreszcie czuję puknięcie w brzuch, koło pępka, tym razem słyszę je – dziwne głuche stuknięcie.

Do moich uszu dobiega syknięcie. Nagle czuję jakby ktoś ukuł mnie szpilką w lewą dłoń. Tupot w korytarzu, a zaraz po tym ślizg. Moje serce wali jak szalone, nie wiem czy jestem przestraszony czy zaciekawiony. Znów czuję, że mogę się ruszyć, ale robię to bardzo powoli. Podnoszę się, rozglądam po pokoju.

Dosięgam światła stojącego przy kanapie, i przyciskam włącznik. Jak zsynchronizowane żarówki wybuchają - jedna po drugiej. Wystrzelone szkło trafia jedynie w płótno otaczające lampę, ale mimo to odruchowo zakrywam twarz i mrużę oczy. Górne światło samo się włącza. "Musiało nie być prądu," myślę, "nagły skok napięcia popsuł mi lampę." Wydaje mi się to logicznym wytłumaczeniem i szybko zapominam o ukłuciu i dźwięku z przedpokoju, tak jakby brak elektryczności tłumaczył także i to. Moje serce się uspokaja. Łykam zaległe tabletki i kładę się spać.


***


Mieszam w miseczce cztery białka jajek z odrobiną mąki i mleka, dolewam do tego truskawkowej maślanki. Skwierczącą patelnie zalewam zawartością miseczki i czekam, przewracam omlet i czekam znów. Pyszne śniadanie, słodkie, wartościowe – dużo dobrego białka. Czuję jak budzą się moje mięśnie. Ogromny przypływ energii. To nie jest mój dzień treningowy, ale jednak mam niesamowitą ochotę wymęczyć się fizycznie.

Po zrobieniu stu pompek zapada decyzja – idę na siłownię. Trochę obolały, choć zakwasy nie dają mi się we znaki aż tak jak zwykle, docieram na miejsce. Jest wcześnie, jest pusto. Witam się prędko z trenerem, wpadam do szatni i w mgnieniu oka już rozciągam się przed zrobieniem pleców.

Pięć serii, potem cztery, znów cztery, potem trzy... I raz-dwa przechodzę do bicepsa. Czuję się bosko, nie czułem się tak dawno. Tylko lewa ręka jest jakaś taka lekko odrętwiała. Ciężko mi się nią rusza, ale i tak ćwiczę. Zwiększam ciężar. Mam ochotę na sałatkę. Jakoś szybciej zrobiłem się głodny, to chyba efekt większego wycisku, jaki sobie daję.

Nagle tracę czucie w lewej ręce. Moje palce puszczają hantelkę, a ta uderza z hukiem o ziemię, ledwie mijając moją stopę. Żadnego bólu, żadnego szczypania – kompletny brak czucia. W lustrze widzę zaskoczonego, przestraszonego siebie. Nie rozumiem, co się dzieje. Napinam się, bardziej niż przy najcięższych ciężarach, ale nie mogę ruszyć kończyną.

Gdy próbuje zawołać trenera czucie powraca. Ramię silniejsze niż wcześniej. Wracam do ćwiczeń i choć głód narasta, to sił mi nie ubywa. Wracam do szatni, przebieram się, łykam co trzeba, piję co trzeba, wychodzę. Trening zajął mi czterdzieści dwie minuty.

W żyłach pulsuje krew, wre gorąca transportując tlen do wszystkich zakamarków mojego organizmu. Słońce, które niedawno wzeszło, wydaje się piękniejsze niż zwykle, jaśniejsze i korzystniejsze. Jesienią nie widuje się takiego słońca. Przynajmniej tak mi się wydaje. Może po prostu to tylko dla mnie ono tak świeci. Mój żołądek się uspokaja. Zrelaksowany zatrzymuję się na chwilę, oglądam drzewa, trawy.

Zaczynam się zastanawiać nad moim treningiem. Myślę o tym czy w ogóle warto.

Trenujemy z różnych powodów. Rzadko po prostu chodzi o nabranie masy mięśniowej. Czasem trenujemy mówiąc, że chodzi o zdrowie. Nierzadko tak jest, ale prawdziwy powód jest głębszy. Ćwiczymy, żeby stawić czoło naszym ojcom. Być gotowym na to, aby któregoś dnia, kiedy będzie taka potrzeba przywołać ich do porządku, inaczej niż wtedy, kiedy byliśmy mali i nie potrafiliśmy za cholerę tego zrobić. Ćwiczymy, bo chcemy, by kobiety, które były na tyle szczodre, by nas pokochać – choćby na chwile – poczuły się przy nas bezpiecznie. By wiedziały, że kiedy z uliczki wyjdzie jakichś dwóch nieprzyjemnych typów, my będziemy w stanie na moment powstrzymać ich i dać jej czas na wezwanie pomocy czy ratowanie siebie. Nieświadomi tego, że one potrzebują czuć się bezpiecznie również – a może przede wszystkim? – w sprawach, w sytuacjach, w których nasze wielkie muskuły na nic się zdadzą. I tak drążymy, tkwimy w tych po-treningowych endorfinach, które dają nam poczucie – iluzję? – rozwoju. Męskości. Tej prawdziwej jaskiniowej, testosteronowej męskości. Aż po treningu mam ochotę rzucić się w las i upolować spieprzającą przede mną sarnę. Wgryźć się w jej szyję i poczuć krew spływającą po podbródku, po policzkach. Poczuć jej strach i zobaczyć śmierć w jej oczach. Atawizmy skrywane wewnątrz każdego z nas, które ja tydzień w tydzień wypacam, żeby w codzienności funkcjonować, jak ten zwykły, szary, "cywilizowany" człowiek. Bez wgryzania się w szyję przeciwnika. Przynajmniej dosłownie.

Wizja krwi na podbródku, wizja jedzenia zwierzęcego mięsa mnie odrzuca, jak nigdy przedtem. Mój żołądek prosi o sałatkę z zieleniną, z pomidorem, z jajkiem i pysznymi brokułami. Moja ręka cierpnie, znów tracę nad nią panowanie. Ze zdumieniem zauważam, że nabrała lekko brunatnego zabarwienia. Zginając palce czuję, jak napina się wyraźnie wysuszona skóra całej dłoni, a naskórek jest delikatnie popękany. Podnoszę ją w górę, z trudem, naciągając skórę całej ręki. Przerażony przyspieszam kroku i pędzę do domu.

Po przekroczeniu progu mieszkania, chwytam coś do jedzenia, żeby zagłuszyć narastające błagania żołądka, a następnie wbiegam do łazienki. Ręka przypomina spaloną na słońcu, więc pierwsze, czym ją smaruję to krem do opalania, balsam, zwykły krem... Na początku smaruję delikatnie, jednak kiedy ponownie tracę czucie spanikowany wcieram mazie mocniej. Ostatnie, czego chcę to, żeby zaczęła mi schodzić skóra. Nienawidzę swędzenia, przy schodzeniu spalonej skóry.

Układam się na kanapie przed telewizorem z ręką owiniętą ręcznikiem. Na ekranie telewizora nastoletni Emilio Estevez, Anthony Michael Hall, Ally Sheedy, Molly Ringwald i Judd Nelson siedzą obok siebie dzieląc się historiami swojego życia. Hall martwi się o rodziców, bojąc się, że ich zawiedzie, a Ringwald czuje się jak pionek w ich grze. "Wszyscy jesteśmy dość pokręceni, tylko niektórzy z nas lepiej to ukrywają," kwituje pełną zwierzeń rozmowę Emilio Estevez, energia, którą miałem wcześnie ulatuje, a ja...

Zasypiam.

Sen umyka mojemu spojrzeniu i budzę się. Właściwie budzi mnie szczypanie w lewej ręce.

Chce mi się pić. Nie mogę ruszyć głową. Próbuję ją przekręcić w lewo, żeby spojrzeć na dłoń, ale nie mogę. Coś mnie powstrzymuje. Moja szyja jest cała odrętwiała. Leżę w przedpokoju, pomiędzy dużym pokojem z kanapą i telewizorem, a kuchnią. Lunatykowałem? Za kuchennym oknem da się zauważyć zachodzące słońce, jest późno, pewnie koło dziewiętnastej. W szybie widzę odbicie, coś rusza się przy mojej ręce. Wygląda jak małpka, ale widzę tylko zarys, żadnych szczegółów. Syczy, a ciche stuknięcia dochodzą z mojej lewej, tam gdzie ono stoi.

Przewracam oczami usiłując zobaczyć, dlaczego nie czuję nóg, ale jestem przykry kocem. Nic nie widzę. Próbuję poruszyć stopą, ale czuję jedynie nieprzyjemne mrowienie – patrząc na koc, nie widzę, żeby cokolwiek się ruszało.
Dźwięk łamanego drewna, którego kawałek uderza o podłogę dociera do mnie. W tym momencie, małpie odbicie w szybie – w której niezbyt wyraźnie widzę siebie – podskakuje. Słyszę jego tupot, słyszę syknięcia i dziwny, chrapowaty śmiech. Nagle czuję – jedną z niewielu rzeczy – czuję jak uderza o moją klatkę piersiową. Widzę jego łapki. Nie, to fioletowawe łapska zakończone podgniłym, połamanymi pazurami. Uderza nimi, a potem wbija pazury, czego nie czuję, i podciąga się nimi żeby na mnie wskoczyć.

Nie boję się.

Jego wielkie, jak na mniej niż półmetrową sylwetkę, giczoły uderzają o moją pierś. Gdy na mnie wskakuje rozlega się głuche łupnięcie. Omiatam wzrokiem jego niewielką posturę, a moje ciało nie potrafi wybrać czy jest zadziwione, czy jednak może przerażone. Po jego fioletowym ciałku spływa pot albo ślina, albo jedno i drugie, mieszające się ze sobą. Bebech umorusany ma błotem. Gdzieś z boku, nad biodrami przyklejony do jego niebieskich krótkich portek jest świeży, zielony liść. Wygląda jak odznaka przy pasku policjanta. Klepie się po brzuchu, a drugą łapą sięga ku zębom, trzymając w niej kawałek drewna... Dziwny patyk, trochę jak rzeźbiony, z jaśniejszą plamą na czubku. Po dłuższej chwili dostrzegam w rzeźbie ludzki palec. Drewno pęka pod jego płaskimi, pożółkłymi zębiskami, soczyście mieszając się ze śluzem w jego gębie. Po przełknięciu, wyciera wargi i długi szpiczasty nos. Uśmiecha się szeroko i łypie na mnie przekrwionymi gałami z kocimi źrenicami, jakby chciał powiedzieć, że dalej jest głodny.

- Sałatkaaa.... – Mruczy dziwnym, niby dziecięcym głosem, oblizując się ze smakiem obleśnym jęzorem.

Robi krok bliżej w moją stronę. Ja nic nie czuję. Chwyta nakrycie i ściąga je ze mnie. Moje ubrania są poszarpane. Ostatkiem sił próbuję podnieść głowę, dojrzeć moje nogi, ręce. Bezsilnie moja głowa opada na poduszkę. Przyglądam się odbiciu w szybie, tym razem zauważam siebie. Nic dziwnego, że nie zauważyłem go wcześniej, bo to nie ja. Przerażenie otwiera mi oczy szeroko. Nie wierzę. Zbiera mi się na wymioty, ale się powstrzymuję.

Ponownie wyciągam głowę, ponownie siłuję się z grawitacją, czy jakąś inną trzymającą mnie siła. Nie mogę uwierzyć. Słyszę trzaśnięcie w moim karku. To nie kości kręgosłupa się poddały. To łamanie drwa. Nie czuję bólu. Powinienem widzieć już moje stopy.

Maszkaron przejeżdża odrażającym pazurem po mojej twarzy, a kiedy dochodzi do ust z jakiegoś powodu gryzę go. Jakby to miała być moja jedyna deska ratunku, gryzę go do kości. Czuję jego śmierdzącą krew spływającą po mojej brodzie, jej smak spływający mi do gardła i dotyk na języku. Małe kości jego dłoni chrupią nie wytrzymując nacisku moich zębów, a potworek wydaje z siebie okrzyk pełen bólu i wściekłości. Osobliwa mieszanka płaczu niemowlęcia, kwiku zarzynanej świni i głośnego pisku myszy. Mocnym szarpnięciem odrywam jego nadgarstek – z tyłu dobiega mnie ponownie trzask drewna - językiem wpycham resztę jego dłoni do buzi. Żuję krwiste mięso, a potem ostrożnie oddzielam je od gnatów siekaczami i wypluwam pogruchotane kostki. Połykam ścierwo.

Prawe ramie znów coś czuje! Poruszam palcami dziwnie ciemnej, niezdrowo wyglądającej, prawej ręki. Macham nią powoli, szybciej nie mogę, ale udaje mi się usiąść. Chwytam się rogu ściany, napinam ten długo trenowany biceps, potem triceps, aktywuję też trochę barków, trochę pleców... i przeciągam się w stronę dużego pokoju, jakbym tam miał znaleźć ukojenie. Paskuda zatrzymuje mnie i ciągnie do siebie, a ja nie mogę go kopnąć, nie czuję stóp, patrzę na nie, ale...

Powinienem już widzieć moje stopy. Nie mogę ich poczuć, ale wiem, że to one. Dostrzegam na nich resztki suchej skóry, przypomina łupież, zdobi brąz, jak drobne diamenty. Niedobrze mi... Liść wystaje z miejsca, gdzie miałem kiedyś duży palec. Moje łydki porasta kora, choć może to moje łydki porastały korę. Cienkie jak nitki korzenie wyrastają z miejsca, gdzie dawniej miałem prawą stopę, i bardzo potrzebują witamin. Z nieświadomie otwartymi ustami próbuję czołgać się dalej, macham na poczwarę, która już nie przejmuje się odgryzionym nadgarstkiem. Wciąż jednak krwawi na moją podłogę, co zauważa z odrazą. Wskazuje na miejsce, gdzie miał łapę i, jak gdyby oskarżał mnie o oszukiwanie, parska:

- Wegetarianin!

Przyciągam do siebie kablem lampę, której żarówki wczoraj pękły. Oplatając ją palcami, uderzam mojego oprawcę. Kawałki szkła latają po pokoju, niestety żaden w niego. Oburzony krzyczy i wskakuje na fotel. Próbuję się ruszyć, podciągnąć w stronę kanapy. Stwór przeskakuje z jednego końca siedziska na drugie, raz po raz, stukając nim o ziemię. Dociera do mnie, że chce go na mnie przewrócić, więc pełznę w stronę stołu, skąd z łatwością dostałbym się na kanapę. Stukot. Skrzek. Dotykam stołu. Oparcie pada prosto na moją twarz. Moment później, dobija mnie jeszcze uderzeniem swojego cielska.

Znów robię się głodny, ale tym razem... tym razem nic krwistego. Potrzebuję słońca, roślin, wody. Tracę siłę. Ja...

W ciemności budzi mnie odór i brzmienie dyszenia. Pokraka oblizuje moją twarz.

Światło księżyca ledwo oświetla pokój. Bez wątpienia leżę na kanapie, powinienem więc być spokojny. Wyciągam szyję, by się rozejrzeć za jakąś drogą ucieczki, jakbym jeszcze wierzył w moje szanse na wygraną. Kątem oka udaje mi się dojrzeć mój pępek, nad którym stoi poczwara. Teraz jest tam dziupla porośnięta pięknym, zielonym mchem. Tam, gdzie kiedyś był mój żołądek, gdzie mieściłem moją sałatkę... Ależ jestem głodny.

Zbiera mi się na wymioty. Nie mogę się powstrzymać. Drewniany kark trzaska ponownie. Zaczynam kaszleć. Gnom uśmiecha się paskudnie szczerząc te swoje grube, płaskie zęby. Sięga po moją prawą rękę, której jeszcze się nie przyjrzałem. To już nie jest ta sama ręka, która dzielnie pomagała mi w ucieczce. Żegnaj ręko, witaj kończyno. Karzeł łapie za drewniany nadgarstek, delikatnie i czule, żeby zaraz chrupnąć nim, złamać jak gałązkę. Zadowolony z siebie wpycha pozostałość po mojej dłoni do swej gęby i przeżuwa. Mlaskając, wypluwa przypadkiem drobne kawałeczki, drzazgi. Będę wymiotować.

Z moich ust, jeszcze ludzkich, choć suchych jak diabli, bucha nawał liści, zalewając mój podbródek, spływając do dziupli i zasypując stopy straszydła. Pokrywa je lepka substancja, zaciągam się i zdaję sobie sprawę, że to żywica. On zdrapuje ją palcem z mojej brody i smakuje. Przewraca oczami rozanielony.

Czuję się spokojny. Próbuję ruszyć głową, by objąć oczami cały pokój, ale nie widzę w tym sensu. Dobrze mi tak - leżąc na kanapie. Widzę pierwsze promienie słońca, które sprawiają, że jest mi trochę lepiej, gdy karzeł wgryza się w moje ramię, czego i tak nie czuję. Nic już nie czuję. Ostatnie szarpnięcie głową.

Drewniany kark pęka.

Zasypiam.

Wegetuję.

środa, 17 sierpnia 2011

O dwóch ciałach, co ukradły chęci

Był poranek w świecie małym,
gdy dwa ciała się spotkały

jedno ciało drugie ciało,
dotknąć bardzo mocno chciało

gdy już ciała się spotkały,
wszystkie chęci uleciały

i choć oba się stykały,
już dotykać się nie chciały.

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Kolejna transkrypcja mojej wyobraźni...

"O Władcy Pogody i poszukiwaniu uczucia w zamku z chmur"

Jan Steifer

Delikatnie spacerował palcami po jej zimnej skórze. Zatrzymał się przy zabarwionych jasnofioletowym sińcem zamkniętych oczach i ruszył dalej, w kierunku włosów. Czarne jak nieprzerwany mrok świata zmarłych, pomyślał. Kolor wprost dopasowany do Niej. Odgarnął jej grzywkę, a następnie jego kciuk ześlizgnął się po śnieżnobiałej buzi, zeskakując po drobnym nosie i zjeżdżając po okrągłych policzkach w kierunku ust – subtelnych, ale zmysłowych. Idealnych, jak prawie cała Ona.

Do ideału brakowało jej wyłącznie życia.

Z drugiej strony, tylko taką ją znał. Już przy pierwszym spotkaniu, kiedy ją znalazł przebitą zbłąkaną strzała na leśnej polanie, życie z niej upłynęło. Kiedy dotknął jej szyi, żeby znaleźć puls, już promieniowała śmiertelnym chłodem. Od tego czasu nie zmieniła się ani trochę, a mijał właśnie trzeci dzień ich znajomości. Twardo spała wiecznym snem i nic nie zapowiadało jej przebudzenia. Nie pamiętał, dlaczego właściwie zapewnił jej schronienie; co go tknęło. W końcu wtedy, podczas ich pierwszego spotkania, leżąc ze strzałą w piersi nie wyglądała szczególnie atrakcyjnie. Zaschnięta krew znacząca drogę pomiędzy nozdrzami, ustami, a brodą, wielka lepka plama tej samej mazi na jej plecach, na jej czarnej sukni; jedno oko na wpół otwarte, z popękanymi żyłkami i włosy umorusane błotem... Coś jednak sprawiło, że rzucił zioła oraz nasiona, które skrupulatnie zbierał całe popołudnie i, niosąc na własnych rękach, ugościł ją w swej twierdzy.

Pierwszego dnia leżała, tak samo nieżywa jak wcześniej, na dywanie, w pokoju na pierwszym piętrze. Element dekoracyjny, jak obrazek na ścianie. Ciekawostka, bez większego znaczenia, którą odwiedzający – można by ich wyliczyć na palcach jednej ręki – podziwialiby. W końcu to tylko ciało, dusza już odleciała. W ziemi tylko by gniło, nikt nie miałby z niej pożytku. A tak, wzbudzić miało zachwyt gości.

Drugiego dnia już patrzył na nią inaczej. Była urocza. Damy w tarapatach zawsze są. Przytargał ją tu samemu, czuł, że zrobił coś wartościowego. Nie mógł dłużej patrzeć na jej brudne ubranie. Złapał więc za zimne dłonie, powiesił ją sobie na ramionach i trzymając w talii zaciągnął do łazienki, gdzie generatory non-stop pracowały w pocie czoła by zapewnić ciepła wodę. Dla niej nie było znaczenia czy to ciepła woda, czy zimna, ale sam nie chciał sobie odmrozić palców myjąc ją.

Wzdrygnął się na samą myśl o dotknięciu sukni, ale wziął głęboki oddech i przemógł strach. Na początku powoli rozpiął zamek na plecach i opuścił kawałek dekoltu, jak gdyby pytając, prosząc o pozwolenie. Brakło sprzeciwów, więc następnym, pewnym ruchem ściągnął z niej całą suknię. Jej ciało wzbudziło w nim zachwyt; gładkie i miękkie. Tylko ta czerwona plama na brzuchu powodowała dysonans.

Tego dnia przestała już być tylko ozdobą.

Obmył jej całe ciało, przygotowując na dokładniejszą kąpiel. Spłukał resztki błota z jej włosów, a następnie umył jej głowę pachnącym szamponem zrobionym ze srebrnych kwiatów zarastających wyłącznie łąkę położoną setki kilometrów od jego twierdzy. Złapał za gąbkę, namydlił i bardzo delikatnie muskał krew zakrzepłą w okolicy rany. Delikatnie zmył posokę, tak by nie pogłębić rany, by jej nie skrzywdzić. W końcu wytarł dziewczynę i położył na ręczniku rozłożonym na kanapie. Nie wiedział, co dalej robić. Jakkolwiek pięknie by nie wyglądała, czuł się dość nie komfortowo oglądając ją bezwstydnie leżącą w negliżu. Leżała tak, w bezruchu, cały dzień.

Jeszcze jedenaście i pół roku temu (pięć miesięcy plus dwa i pół tygodnia, żeby być dokładnym) jego, już wtedy niedołężna, matka uwielbiała poświęcać się szyciu. Wprost proporcjonalnie do zaniku wzroku jej palce stawały się jakby zręczniejsze. Igła w tangu z nitką w objęciu suchych, chudych paluszków kobieciny pomagała stworzyć przeróżne piękne kreacje, jednak tylko takie, które uszlachetniłyby wyłącznie kobiecą sylwetkę. Niestety, jego matce nigdy nie odpowiadało wychowywanie syna, tym bardziej takiego, który nie pragnął być artystą a naukowcem. "Gdybyś chociaż wolał chłopców", powtarzała, "życie byłoby prostsze." Sfrustrowany, przestał ją odwiedzać, a ona samotnością ucieszona robiła swoje - szyła. Szyła nieprzerwanie. Na początku sama wychodziła po coś do jedzenia, ale po pewnym czasie przestała, więc regularnie przynosił jej znikające w oka mgnieniu posiłki. W końcu, pewnego ranka, w jakimś, dziś nie zrozumiałym dla niego, geście uczucia, troski, przyszedł zapytać mamę czy woli grzanki z serem i szynką, czy może jednak tylko z dżemem, jak zwykle. Pytanie wysłane w próżnie, bez odzewu. W komnacie zastał leżącą staruszkę z głową i szyją owiniętą sukniami, przypadkowo uduszoną, nieświadomie martwą. Pochował ją pod drzewem, które zamieszkują wiewiórki. Gryzonie podrzucają zmarłej resztki obiadu, łupinki, jakieś listki. Nieświadome, że staruszka jest niestety na długoterminowej diecie.

Później miał taki sen. Sen kradnący mu powietrze zawsze, kiedy go śnił. A śnił mu się regularnie, co tydzień. W sennej wyobraźni miał obraz siebie pracującego nad jakimś kolejnym wynalazkiem, tu coś majstrował, tam pokręcił śrubokrętem, potem wlał niebieski specyfik do zielonej substancji (a może na odwrót? Nie był już pewien). W tym momencie zegar na ścianie pokazywał godzinę piątą trzynaście – jak sam ustalił, godzinę śmierci jego matki. W tym momencie zaczynał słyszeć czyjeś kroki. Szus za oknem. Szus na schodach. Szus w korytarzu. Zaczynał się rozglądać: za siebie - nic. Do góry - nic. Pod siebie - nic. Przed siebie – nic. Wtedy widział, jak płomień świeczki szaleńczo pomrugiwał, a cienie zaczynały tańce na ścianie, wtedy właśnie odwracał się znów za siebie... I atakowało go tysiące ubrań.

Suknie z suknianymi nożami, mieczami, jedna nawet – taka z dziwnym niebieskim gorsetem, który mama uszyła bardzo dawno temu – miała wielki topór zrobiony z delikatnego materiału znad rzeki Kcy (tej położonej tysiąc-trzysta kilometrów od niego!), normalnie będącego jak kawałek nieba w dotyku, tym razem ranił biedną ofiarę z niebagatelną mocą. Uczony wzdrygał się, a suknie dźgały go, tłukły i bez litości katowały. Aż w końcu jedna mała spódniczka razem z niedokończonym zielonym swetrem w białe grochy (jedynym męskim ciuchem w twórczości matki) rzucały mu się na szyję i dusiły. Na śmierć.

Ilekroć przechodził koło schodów prowadzących na dół jego twierdzy, oczyma wyobraźni widział mordercze suknie. Za każdym razem wzdrygał się, za każdym razem przecierał oczy, za każdym razem cofał się o krok i odwracał plecami do schodów, kierując w inną stronę.

Dziś zszedł do piwnicy. Z wymiętego, naznaczonego brudem i drobinkami zaschniętej krwi Piękności, fartucha wyciągnął zapałkę schowaną w kieszeni, obok kluczyków samochodowych nieznanego pochodzenia, i rozpalił nią wiszącą na ścianie pochodnie. Szmatka owijająca drewno zajęła się ogniem i rozświetliła złocistym światłem całe pomieszczenie. Od lewego, dolnego, kąta aż do prawego, górnego, tego pod sufitem, nierówno porozrzucane walały się kiecki – w różnych kolorach, przeróżnej wielkości. Znalazłby pewnie i taką, pasującą na niego. W rogu stały narzędzia matki, maszyna do szycia, igły, materiały i inne lekko zakurzone już komponenty potrzebne jej do stworzenia najwymyślniejszych kreacji.

Zacisnął pięść czekając na ruch przeciwnika, ale przez całe cztery minuty nikt nie zaatakował. Oddychanie z każdą chwilą przychodziło mu coraz łatwiej. Strach opuszczał jego ciało.

Suknie były trochę pogniecione, niewyprasowane, ale to nic, z czym nie byłby w stanie sobie poradzić. Powoli zbliżył się do jednej, takiej przykuwającej jego uwagę. Nigdy wcześniej nie zachowywał się tak ostrożnie, nawet gdy w przedpokoju budował ten mały reaktor hiperatomowy, który zamówił Cesarz Wschodniej Polany. Niestety później reaktor okazał się być mało odporny na wielki głaz, którym jakiś dzikus próbował go otworzyć po zrabowaniu z transportu (od tego czasu Cesarstwo Wschodniej Polany nazywane jest po prostu Wielką Doliną).

Nigdy wcześniej, żaden eksperyment nie sprawił, że ręce drżały mu tak jak teraz.

Kropelka potu pojawiła się na jego czole i nim zdążyła spłynąć, Naukowiec złapał pierwszą lepszą kieckę, byleby była w jego faworyzowanym kolorze, ulubionym odcieniu czerni – bardzo czarnym czarnym – i jak wystrzelony z armaty popędził schodami na górę, do znalezionej panny.

Przykrył sukienką nagie ciało denatki, żeby sprawdzić czy pasuje. Nie bał się, że jeśli okaże się za mała to ją porwie, ale nie chciał uszkodzić swojej koleżanki. Może i jest martwa, ale to nie znaczy, że musi nosić niewygodne ciuchy.

Posadził dziewczynę jedną ręką, a drugą zaczął ją ubierać. Najpierw jedna noga, potem druga, pewnie pociągnął sukienkę do góry i jednym ruchem zakrył ciągle peszące go elementy jej prezencji. Zatrzymał wzrok przy piersiach, zwalniając na chwilę, a potem nieśmiało ozdobił je dekoltem. Pasowała idealnie, wydawałoby się, że była szyta specjalnie z myślą o Niej. To chyba jego wrodzony brak zaufania do tego typu kreacji sprawił, że bał się o Jej wygodę. Pogłaskał po głowie i usiadł wpatrując się w nią z fascynacją. Leżała z ponurą miną, a przecież powinna być szczęśliwa. Zadbał o nią, jak o nikogo innego.

Nadal zdawała się go ignorować, uciekając w bezdenną otchłań śmierci. Brakło nawet najmniejszego uśmieszku, takiego, jaki pojawia się choćby wtedy, kiedy okazuje się, że jednak mamy w szafce ten kawałek czekolady, który miał już dawno temu być zjedzony. Nic. Mężczyznę bardzo to trapiło. Bez jej uwagi, jej spojrzenia, śmiechu, to wszystko nie było nic warte. Delikatnie położył jej głowę na poduszce i przykrył kocem. Poirytowany wyszedł z pokoju nie gasząc światła zanurzając się w odmętach własnego umysłu.

Pusta fiolka rozbiła się uderzając o ziemię. Za nią buteleczka, jedna, druga. Obie puste. Zdenerwowany przeszukiwał całe swoje laboratorium. Przecież tworzył tyle różnych specyfików, substancji, jak to możliwe, że żadna nie przywraca zmarłym życia? Przecież to taka oczywista potrzeba – kto nie ma nieżyjącego bliskiego, z którym chciałby jeszcze się bawić, porozmawiać, wypić. Jednak był pewien, że nic na ten konkretny problem nie miał, więc jego mózg nastawił oczy i ręce na poszukiwanie czegoś o zbliżonych właściwościach. Buteleczki albo były puste, albo zawierały nikomu niepotrzebne mazie. Wreszcie w głębi zakurzonej szafki znalazł pełną buteleczkę, tą, która miała właściwości lecznicze. To jedyny mogący teraz pomóc preparat, jaki kiedykolwiek stworzył.

Dłonią odsłonił przedziurawioną strzałą pierś i powoli polał leczniczym płynem dookoła. Palcem wskazującym i środkowym zaczął uważnie masować ranę. Powinno wystarczyć parę kropli, ale on użył więcej – na wszelki wypadek. Wreszcie przestał, zakorkował buteleczkę i odstawił ją na stolik. Pogłaskał dziewczynę po szyi i obserwował ranę, która nawet nie zaczynała się goić. Wszechświat dosadnie uświadomił mu, że nie może nic zrobić. Lata studiowania ksiąg, praktyki, eksperymentów nie były warte nic w starciu z bezdusznym losem. Nie mogły pomóc jego uczuciu.

Opuścił ręce zawiedziony.

Miał tylko jedno wyjście – poprosić samych bogów o życie dla jego wybranki.

Zwykle tego nie robił. Nikt zwykle tego nie robił. Wszyscy wiedzieli, gdzie mieszkają bogowie, ale prosić ich o cokolwiek byłoby kpiną. Powszechnie wiadomym było, ze bogowie mają swoje plany – boskie plany. Jakże niby zwykły śmiertelnik mógł wpłynąć na zmianę w boskim planie? Zwykłą prośbą? Z pewnością nie! Jednak od lat – setek, a może tysięcy – krążyły plotki o ludziach, którzy odważyli się wzlecieć na płonącym nietoperzu strzegącym Boskiej Góry i swą osobą zaburzyli niebiańską harmonię. Każdy słyszał o tych, którzy się tam dostali, ale nikt nie słyszał o tych, którzy stamtąd powrócili – nie mówiąc już o poznaniu kogoś takiego.

Dla Naukowca sprawa była prosta – mógł wyruszyć w podróż i może umrzeć po drodze, albo mógł też nie wyruszać w podróż i z pewnością umrzeć w swoim domu. Mężczyzna założył na siebie kurtkę, na ramię narzucił skórzaną torbę, zapakował kanapki, zamknął okna, przykrył kocem Ukochaną, potem złapał butelkę z wodą, pomachał swojej współlokatorce "na do widzenia", pożegnał się z ziemią na grobie matki, z matką i opiekującymi się nią gryzoniami, i wyruszył w kierunku Boskiej Góry.


***


Mówi się, że bogowie są wszędzie, ale to nie prawda. Prawda jest taka, że bogowie po prostu wszędzie mają blisko. Położenie ich domostwa z matematyczną precyzją wyliczone jest tak, aby z każdego miejsca na Planecie było można dotrzeć tam tak samo szybko. Zupełnie jak gdyby ktoś, kiedyś zdecydował, że każdy jeden człowiek będzie miał szansę poznać jakiegoś boga. Uścisnąć mu rękę, podziękować za dobrze wykonywaną robotę i pośmiać się rozważając o codziennej rutynie. Z twierdzy, z której wyruszył nieszczęśliwie zakochany uczony wystarczyło przejść przez Cukrowy Las.

Cukrowy Las był dokładnie tym, czym wydawałoby się po jego nazwie, że jest. Drzewa – od sosen po wierzby płaczące – składały się wyłącznie z białego jak kreda cukru. Z daleka igły i listki wyglądały jak ze srebra, a odbijające się od cukrowej kory drzew olśniewające promienie nadawały temu miejscu błogiej atmosfery, budzącej niespotykane uczucie zrelaksowania. Dookoła panował spokój. Nikt nie mógłby się tu czuć w niebezpieczeństwie.

Przemierzając ten niebiański bór, Naukowiec zobaczył w oddali dwie zbliżające się do niego sylwetki. Z każdym krokiem wyraźniejsze, okazały się być parą pląsającym krokiem wędrującym gdzieś. Nastoletni chłopiec i nastoletnia dziewczynka wpatrywali się sobie w oczy uśmiechając się do siebie uśmiechem, którego sekretne znaczenie znali tylko oni, bo tylko dla ich dwojga były te uśmiechy przeznaczone. Myśliciel stanął w miejscu zaskoczony tym niby znajomym, a jednak obcym dla niego widokiem. Wpatrywał się w zakochanych, którzy zauważywszy go wreszcie zatrzymali się.

- Dzień dobry, panu! – zaczął chłopiec.

- Dzień dobry... – Odparł zmieszany Naukowiec. – Czy ja was znam?

- Zaskakujące pytanie. – zdziwiła się dziewczyna, ciągle uśmiechnięta.

- Chyba kiedyś się znaliśmy!

Dziewczyna kiwnęła głową.

- Nie rozumiem. – Naukowiec pogłaskał się po czole.

Dwoje wpatrywało się w niego.

- Nie rozumiem – powtórzył. – Kim jesteście?

- Jesteśmy szczęśliwi! – wykrzyknął chłopak!

- Nasza miłość pokonała śmierć! – dodała dziewczyna.

Chłopak kiwnął głową.

- Nasi rodzice nie chcieli, abyśmy byli razem. Ja i ona – nastolatek przycisnął do siebie czule dziewczynę. – Ale my się za bardzo kochaliśmy!

- Za bardzo! – dziewczyna potwierdziła kiwając głową. – Chcieliśmy dać im nauczkę.

- Tak, tak!

- I wypiliśmy truciznę... – zaczęła dziewczyna.

- ...na ich oczach! – dokończył chłopak.

- Żeby widzieli, do czego doprowadziły ich głupie czyny! – oburzyła się.

- Okropnie głupie. – chłopak pokręcił głową przymykając oczy i machając palcem, jakby nauczał. – A potem padliśmy martwi.

- Nie żyliśmy całe dwa dni, a potem nagle się okazało...

- Że jednak wcale nie umarliśmy!

Pocałowali się. Naukowiec spuścił wzrok i spytał:

- Dokąd się kierujecie?

- A gdzie ja i on możemy iść?

- Idziemy tam, gdzie poszedłby każdy zakochany odporny na śmierć...

- Na kraniec świata!

Para się roześmiała i po chwili zapadła cisza. On patrzył na nich, oni na niego. Nie miał więcej pytani, a oni chwilę później stracili nim zainteresowanie, zanurzyli się w swoich oczach. Czterdzieści sekund później postanowili się pożegnać i tym samym lekkim krokiem ruszyli dalej, zostawiając go samego.

Las rozciągał się na kilkanaście kilometrów, jednak po drodze trudno było spotkać jakichkolwiek jego mieszkańców. W całym tym sterylnym pięknie, tej pustce, dało się wyczuć niepokój lęgnący się pod skórą. W przeciwieństwie do normalnego boru, nie było tu słychać ptasich nawoływań, szelestu w krzakach, cienia przebiegającego gdzieś w głębi... Wszystko tutaj było przerażająco głuche. Krzyk ciszy.

Dziwności tego miejsca nie ujmował wrak samochodu rozbitego o jedno, bardzo twarde, cukrowe drzewo. W aucie, jedynym, jakie Naukowiec widział kiedykolwiek na tej Planecie, znajdował się szkielet w białej sukni na miejscu pasażera. Miejsce kierowcy było całkiem puste, a w stacyjce brakowało kluczyków. Z pewnością kierowca zmarł niedługo po prawdopodobnym wypadnięciu przez przednią, rozbitą, szybę. Zwłokami musiał zająć się jakiś ptak albo zbłąkany zwierz, pomyślał mężczyzna i kontynuował podróż.

Blisko wyjścia z Cukrowego Lasu natknął się na bielutki domek, ze śnieżnobiałym dachem, śnieżnobiałymi drzwiami i śnieżnobiałymi oknami. Z jego wnętrza wyszła zaabsorbowana jakimś widokiem na niebie dziewczyna z czereśniowymi włosami, dzierżąca w ręku młotek i gwoździe. Uczony wyprostował szyję i wysilił oczy, by dostrzec to samo, co dziewczyna, jednak nie dostrzegł nic. Spojrzał znów na nią, a ona już przybijała bielutką deskę do ściany domu.

- Coś jest na niebie? Czy coś ma się stać? – zapytał ją z trudem opanowując ciekawość.

- Tak, to już niedługo... – dziewczyna nie oderwała wzroku od przybijanej deski, która widziana z bliska, okazała się być z twardego cukru, jak reszta domu. - ...Niedługo spadnie deszcz.

- Deszcz? Tu nie padało przecież od lat!

- Ale będzie, w końcu będzie. Nieważne kiedy, ważne, że w końcu zacznie padać! – zmarszczyła czoło dziewczyna i wytarła łzawiące oczy rozmazując przy tym trochę tuszu.

- Dlaczego panienka płacze? Coś się stało?

- Czy coś się, kurwa, stało!? – garść gwoździ napędzana siłą jednej agresywnej dziewczyny odbiła się od ściany. – Muszę skończyć budowę! Muszę umocnić fundamenty, ściany, dach! Wszystko!

- Ale od lat nie padało! Na pewno czeka pani na deszcz...? – Naukowiec złapał się za głowę, na wpół przestraszony, na wpół zaskoczony.

- Czekam – zgarbiła się i skrzyżowała ręce na klatce piersiowej, patrząc na mężczyznę spode łba. – Czekam aż w końcu brązowoczarne jak niezdrowe gówno niebo zeszcza się na mnie swym kwaśnym deszczem i spierdoli wszystko, nad czym kiedykolwiek pracowałam. Zniszczy cały dorobek mojego życia, mój cukrowy dom, wszystko, w co włożyłam serce, wszystko co kochałam.

- A co kochałaś?

Zamilkła. Zagryzła wargę oczy kierując ku górze, zastanawiając się. Wzruszyła ramionami.

- To bez znaczenia. Wszystko się zjebie.

- Ale przecież tu nigdy nie pada. Nie masz się czego obawiać.

- Ale kiedyś może zacząć padać! – dziewczyna machnęła pięścią, jak gdyby odgrażając się niebiosom.

Nie miał dla niej odpowiedzi. Właściwie to miała racje, ale on jakoś nie mógł tego zrozumieć. Dziewczyna usiadła przy ścianie i zaczęła szlochać.

- Czy to naprawdę tak cię przeraża? – zapytał wreszcie.

Nie spojrzała na niego. Pociągnęła głośniej nosem i odparła tonem, który miałby oznaczać naprawdę głęboką myśl:

- Czasem w życiu bywa tak, że ludzie umierają. Ja też umrę.

Kiwnął głową, choć wypowiedziała oczywistość, znów miała rację.

- Więc siedzisz tu cały czas i umacniasz ten kruchy domek?

- Tak, odkąd byłam mała. Odkąd moi rodzice zniknęli, ja umacniam ten budynek. Nie jest jednak łatwo, bo żadnych innych drzew poza tymi z cukru tu nie ma. Fundamenty, deski, umocnienia, wszystko buduję z cukru.

- A kiedy przestaniesz?

- Kiedy będę pewna, że dom będzie wystarczająco wytrzymały oczywiście! Muszę pracować szybko! – podniosła się na równe nogi w nagłym, niespodziewanym, przypływie energii.

- Ale... Ale czy jeżeli wszystkie materiały są zrobione z cukru, to czy deszcz nie zniszczy ich nawet, jeśli będziesz ich dostawiała coraz więcej? – pogłaskał się po brodzie mężczyzna.

Energia ulotniła się z niej równie szybko, jak się pojawiła. Oczy rozszerzyły jej się, a usta otworzyły, jakby chciała coś powiedzieć. Po chwili klapnęły głośno, podczas gdy nawet zgłoska się z nich nie wydobyła. Palcem wskazującym pogładziła się po skroni i wybuchła płaczem:

- Masz racje! – tupnęła ze złości nogą. – Nie ma dla mnie lekarstwa, w końcu i tak umrę, a wszystko co stworzyłam umrze razem ze mną... – nagle, jakby doznając olśnienia, wykrzyknęła: – Życie to śmiertelna choroba, na którą nie ma lekarstwa! A ja na nią cierpię...

- Ile ty masz lat?

- Dziewiętnaście, a co?

- Nie... nic. – po chwili ciszy, dodał: - Mieszkam tu, niedaleko, dwadzieścia lat i trzy miesiące, ale nigdy cię nie spotkałem. Jak się nazywasz?

- Paola. Ty?

- A czy to ważne? Jestem naukowcem, prowadzę pewien... eksperyment i udaję się na Boską Górę. Może, skoro tak bardzo boisz się deszczu, udasz się tam ze mną i poprosisz bogów o pomoc?

- A jeśli mnie zabijają za takie prośby?

- No cóż... I tak w końcu zabije cię życie, więc co to za różnica?

Dziewczyna wlepiła spojrzenie w ziemię. Skrzyżowała ręce na klatce piersiowej i wzruszyła ramionami.

- No, może... – łzy zaczęły spływać jej po policzkach. – Wiesz, czasem nawet nie chcę żyć.

- Jesteś najbardziej osobliwą istotą, jaką spotkałem... choć spotkałem ich całe dziewięć i pół, licząc karła z Cesarstwa Wschodniej Polany. Bogowie z pewnością się tobą zainteresują.

Naukowiec ruszył, a ona za nim, nie zabierając nawet czegokolwiek z, i tak pustego, domku.

- Tak myślisz? Zgoda, pójdę. Może bogowie zlikwidują w cholerę ten deszcz...

- Ale przecież tutaj od lat... – zawiesił głos zrezygnowany. – Po prostu chodźmy.

Przez pierwszą godzinę, szlochy Paoli i głoszone przez nią młodzieńcze mądrości strasznie go irytowały. Przez następne, stawały się częścią krajobrazu, który wciąż, nawet poza Cukrowym Lasem, pozostawał niemy.


***


Droga do Boskiej Góry zdobiła wielką pustynię, na której jedyne, co można było znaleźć to kaktusy i wysuszone gałęzie fruwające dookoła, odbijające się od ziemi. Palące słońce sprawiało, że horyzont zdawał się płonąć żywym ogniem. Punkt, który uczony zauważył z oddali, zdawał się mieć ptasie kształty... i również płonąć.

- Czy to nie ten nietoperz? – zapytała Paola ocierając łzy.

Płonący nietoperz stojący na straży wejścia na górę, a jednocześnie jedyny środek transportu do miejsca bogów. Nie dało się go dosiąść bez jednoczesnej śmierci od poparzeń. Kiedy zbliżyli się do niego, wielki nietoperz skierował uszy w ich stronę i machnął swymi długimi na trzy metry skrzydłami tworząc porywisty ciepły wiatr.

- Ktokolwiek wejść, ktokolwiek wyjść... – syknął.

- Jak go dosiąść...? – zapytał Naukowiec dopijając resztkę wody. Otworzył szeroko oczy i spojrzał na butelkę.

- Nie wiem, doktorku, czy będziemy mieli dość wody.

- Wody... – zastanowił się.

- Ktokolwiek wejść, ktokolwiek wyjść... – syknął ponownie nietoperz.

Mężczyzna spojrzał na swoją towarzyszkę i improwizując zaczął:

- Więc to życie, co?

- Życie? Życie... Życie to gówno... – odparła i zgodnie z oczekiwaniami Naukowca zaszkliły jej się oczy.

- Dużo myślisz o śmierci?

- Co cię naszło? Daj spokój... Weź, daj spokój... – zaszlochała.

- Już przecież mi opowiadałaś. Chciałbym wiedzieć więcej.

Spojrzała na niego. Przygryzła wargę, napięła podbródek powstrzymując się, ale w końcu pękła:

- Chcę umrzeć, ale boję się, że śmierć nie przyniesie mi satysfakcji i będę chciała żyć! – i rozpłakała się z ogromnym rykiem.

Naukowiec wręcz rzucił się na nią i zaczął napełniać jej łzami butelkę. Jak tylko była pełna chlusnął nią na nietoperza, który zaskrzeczał. Płomień przygasł. Następna butla pełna łez, i kolejna, sprawiły, że strażnik przestał płonąć całkowicie.

- Wejść... – syknął smutno zwierz.

Gwałtownie ciągnąc ze sobą zaskoczoną dziewczynę, uczony wskoczył na niego i razem wzbili się w powietrze. Nim Paola zdążyła wytrzeć wilgotne od łez oczy, już byli na górze. Nietoperz zrzucił ich na najzieleńszą trawę, jaką kiedykolwiek widzieli, i odfrunął.

Naukowiec podniósł się z ziemi podpierając się rękami, jego kompanka leżała dłużej, zwinęła się w kulkę, ale wyprostowała się, kiedy dudniący głos zapytał:

- Któż to?

Mężczyzna podniósł głowę i zobaczył przed sobą wielkiego FACETA owiniętego w togę, w palcach trzymającego ćmiące się zawinięte w bibułkę suszone liście.

- Jestem prostym naukowcem, panie boże. Szukam pomocy.

- Witam, więc witam w krainie bogów, pełnej niezgody! Godność ma jest nie inna niż Władca Pogody! – mówiąc to machnął rękami na boki, jak rybak prezentujący wielkość swojej zdobyczy. Odwrócił się i wskazał na wyglądający jak z pluszu zamek wznoszący się za nim. – Zapraszam do środka!

Podróżni podnieśli się i prędko podążyli za powolnie stąpającym bogiem.

- Co was do mnie sprowadza?

- Ja to bym chciała pozbyć się... – zaczęła Paola.

- Chodzi o śmierć – przerwał jej Naukowiec.

- Śmierć? – Władca Pogody otworzył bramy do swego zamku z chmur. Zatrzymał na moment w głowie myśl i po chwili spytał: – Coś się jej stało?

- Nie, chce się jej pozbyć.

- Dziwne, acz spotykane. Dla ludzi typowe, wręcz. – powiedział bóg, a Paola odruchowo przytaknęła. – Chciałbyś abym ja, jako bóg się jej pozbył, czy o co chodzi?

- Tylko w jednym przypadku, inne mnie nie obchodzą.

- Wiesz, drogi człowieku, to nie takie proste. Ja i babinka śmierć mieliśmy mały... zatarg.

- Czy mógłbym wiedzieć, co to oznacza...? – zapytał skromnie myśliciel.

- To proste, choć skomplikowane. Technicznie. Bo widzisz, od dawna nie jestem w stanie tworzyć deszczu.

- TAK! – wykrzyknęła tryumfalnie dziewczyna podskakując i odbijając się wesoło od miękkich ścian przypominających sieć waty cukrowej.

Władca spojrzał na nią zaskoczony, a potem zarechotał radośnie:

- Pochmurny stan tej niewiasty chyba zmienił klimat. Jak się nazywasz, dziewczynko?

Paola wbiła wzrok w gospodarza zamku i zaniemówiła. Wielkolud podszedł do niej i spokojnie, delikatnie złapał ją za ramie, które w jego wielkich łapach wyglądało jak gałązka.

- Śliczna z ciebie panienka. Wiecie, że tylu mieliśmy tu śmiałków, wdrapujących się na górę, jednych próbujących ominąć nietoperza, inni tak jak wy, gasząc jego żar... Ale żadnej kobiety. Wszyscy byli mężczyznami. – pomiędzy jego długimi, zwisającymi spod nosa wąsami, pojawił się ciepły uśmiech. – A przecież macie takie piękne kobiety... Pewnie żaden z bogów nie pozwoliłby jej odejść.

- Jestem Paola. – ocknęła się wreszcie.

- Paola... – rozsmakował się w dźwięku jej imienia Władca Pogody. – Wspaniale!

Dziewczyna uśmiechnęła się i rozpłakała. Chyba z podekscytowania, ale Naukowiec nie był pewny.

- I płaczesz! – tym razem to wielkolud wyglądał jak dziecko w sklepie z zabawkami. Złapał ją za jej flanelową koszulę i przytulił do siebie. – To niesamowite!

Uczony przypatrywał się tej scence głaszcząc się, jakby dla uspokojenia, po karku. Przepełniony pogodą ducha bóg wskazał palcem na niego:

- Nie ma problemu! Jeżeli twoja koleżanka zechce tu zostać to zrobimy coś z tą śmiercią!

- Obawiam się, że nie rozumiem... – oznajmił zakłopotany.

- Otóż proste. Deszcz powstawał wtedy, kiedy płakałem. Odkąd Bóg Flory zaopatruje mnie w to, o to zioło, liście kanapki, czy jak on to nazywa... to nie płaczę. Zazwyczaj albo się śmieję, albo... – zawiesił głos, nie dlatego, że szukał jakiegoś słowa, bardziej dlatego, że szukał włącznika mózgu, który najwyraźniej na chwilę zrobił sobie przerwę. Wreszcie po trzynastu sekundach dokończył: - ...coś. Śmierć miała ze mną problem, bo bez deszczu Planeta powinna umierać, a ja nie mogłem jej na to pozwolić. Ale jeżeli Paola ze mną zostanie...

Paola jak zabawka zawieszona na szyi boga posmutniała:

- Miałabym zostawić moje cukrowe włości? Przecież, jeżeli one znikną w strugach deszczu to, kiedy umrę nic po mnie nie zostanie na tym świecie...

- Nieśmiertelność jest częścią umowy. Ja jestem nieśmiertelny, ty będziesz także. Będziesz mogła pomóc mi w tworzeniu pogody, wymyślała własne jej elementy... Cokolwiek tylko ze chcesz! Staniesz się częścią tego świata, na dobre, i nigdy nie przeminiesz. Zamieszkaj tylko ze mną mym zamku z chmur, proszę. Spróbuj.

Wielkolud posadził dziewczynę na swoim złocistym tronie, połyskującym piorunami. Żadna błyskawica nie robiła jej krzywdy, dzięki ingerencji boga. Mogła ją złapać i dowolnie formować w dłoniach. Oniemiała z wrażenia zawinęła jeden koniec błyskawicy, i drugi... Zwinęła ją w kulkę. Poczuła przyjemny gilgot. Władca wskazał na frunącą powoli w jej stronę chmurzystą kanapę. Złapała jej oparcie i pociągnęła, wyciągając małą chmurkę. Zwinięty w kulę grom wcisnęła w obłok i obserwowała jak błyska wewnątrz. Rzuciła okiem na gospodarza zamku, który kiwnął do niej głową. Poruszona poczuła jak jej oczy zaczynają łzawić, ale tym razem nie próbowała się powstrzymywać. Łkała coraz mocniej, co jakiś czas wycierając się chmurką. Kłębek dzielnie kolekcjonował i magazynował każdą kropelkę, jaka do niego dotarła. W końcu, gdy się napełnił, Paola wyciągnęła dłoń w stronę pana atmosfery, jednak ten nie wziął od niej jej tworu, tylko wskazał na okno. Kiwnęła głową i ostrożnie przeszła na drugą stronę komnaty, otworzyła okno i zobaczyła piękny krajobraz – całą planetę. Od licznych kanionów Wielkiej Doliny, przez wijącą się jak wąż rzekę Kcy, aż po olśniewający Cukrowy Las. Nigdy by nie pomyślała, że ta Boska Góra jest aż tak wysoka. Ścisnęła swoje pierwsze dzieło i z całą siłą, jaką w sobie miała wyrzuciła je w okolicę innych chmur.

Rozległ się grzmot i deszcz lunął z nieba opłukując pustynię, Cukrowy Las, i całą resztę świata.

- TAK! – ponownie roześmiała się głośno.

- TAK! – moment po niej zamek wypełnił się dudniącym śmiechem Władcy Pogody.

Władca przytulił gości, a potem ryknął:

- TELESKOP!

Do komnaty w oka mgnieniu wleciała nieduża chmura niosąca teleskop. Pan atmosfery chwycił urządzenie i z pomocą palca wskazującego uczonego znalazł Ukochaną denatkę. Szybko i odruchowo wciągnął powietrze. Pogodny grymas pojawił się na jego twarzy:

- Wiesz, z tą zmarłą... – zawiesił na chwilę głos. – ...To nie będzie żaden problem. Chmura odtransportuje cię do domu, a ja zajmę się resztą.

- Dziękuję, boże pogody! – ukłonił się grzecznie mężczyzna.

- Musisz obiecać mi tylko jedno, oddaj jej... tę... kartkę. – powiedział notując coś na skrawku papieru. – Dobrze?

Myśliciel kiwnął głową i jedno boskie pstryknięcie palców później, już znajdował się na odlatującej chmurze, machając na pożegnanie Paoli. Lecąc do domu, zobaczył wielką białą słodką maź, w którą zmienił się Cukrowy Las razem z chatką jego koleżanki. Obłok wysadził go pod drzwiami wejściowymi jego twierdzy i zniknął w przestworzach.

Ściskając w dłoni papier z zamku z chmur wszedł po schodach na górę. Rzucił swoją skórzaną torbę na ziemię i wbiegł do pokoju, w którym zostawił Ukochaną. A ona... stała się idealna. Jej biała cera nie nabrała szczególnych rumieńców, ale oczy biły życiem. Rzuciła mu flirtowne spojrzenie i podeszła bliżej. Położyła mu rękę na piersi. Chciał czuć ją całą każdym zmysłem swojego ciała. Dotyk, smak... Przez moment czuł, że nie powinien, ale wtedy węch zareagował mocniej. Uczucie wzięło górę. Przesuwając głowę od jej ramion, aż po szyję zatopił się w jej zapachu.

- Ładnie pachniesz - powiedział.

Zachichotała i wyszeptała:

- To mydło...

Tylko na niej pachniało tak niesamowicie.

Onieśmielony, zdenerwowany podał jej wiadomość. Spojrzała na tekst - jedno imię: "Paola". Uśmiechnęła się i prowadząc Naukowca na zewnątrz przewróciła oczami do góry:

- Jesteś moim dłużnikiem...

- Słucham? – zdziwił się mężczyzna.

- Nie, nie ty. – pocałowała go w usta. – Ty jesteś mój.

Pstryknęła palcami, a gdzieś, daleko od nich, z dwóch skrępowanych miłością ciał w drodze na kraniec świata uciekło spóźnione życie.

- Dlaczego wychodzimy? Może... może zjemy obiad?

- Nie potrzebujemy obiadu. Mamy siebie. – zachichotała ponownie. – Chodźmy.

I wyruszyli. Szli hen, hen daleko. Aż ich sylwetki znikły za horyzontem. Brnęli w stronę miast i osad, gór i dolin, przez rzeki... morza... na inne kontynenty. Na kraniec świata. I tam także szli, jeszcze dalej, ale nikt już nigdy ich nie zobaczył.

niedziela, 31 lipca 2011

Transkrypcja mojej wyobraźni...

"Postcyberpunkowe uczucia w precybernuklearnym społeczeństwie"

Jan Steifer

Zazwyczaj o tej porze to blask monitora zmieniał kontrast światła i cienia na jego twarzy. Rysy szczęki i nosa stawały się wyraźniejsze, włosy zdradzały swe złotawe zabarwienie, a oczy błyskały odbiciami przeskakujących na ekranie okienek – tych z wiadomościami ze świata, i tych z wiadomościami od znajomych. Na przykład wczoraj dowiedział się, że zapasy wody w Wielkiej Brytanii się kończą, a ludzie będący na skraju wyczerpania, zabijają się o ostatnie butelki rozbijając sobie czaszki kamieniami. Zamieszki robiły się coraz intensywniejsze na całym świecie. Z kolei Kuba napisał mu dzisiaj, że nie może z nim zagrać, ponieważ pisze teraz z jakąś siedemnastką z Azji i liczy na cyberseks, co by wprowadzić trochę romantyzmu w swe życie.

Tym jednak razem komputer milczał. W niezręcznej ciszy towarzyszył mu wiatraczek chłodzący dotychczas procesor oraz głośniki, które czasem wrzeszczały strzałami, przeraźliwymi okrzykami agonii i dźwiękami brutalnie rozrywanych ciał – owe odgłosy nie brały swego źródła w "Wiadomościach ze Świata", a w grze komputerowej, którą chłopaki odpalali od czasu do czasu by uratować wirtualne Vegas z łap terrorystów. Tym razem monitor łypał z powagą swą wielką apatyczną źrenicą, zamiast rozjaśniać pomieszczenie kolorową "tęczówką" cyberakcji. Gdyby Janek nie wiedział, że monitor stoi na wprost niego to nie miałby pojęcia, że obiekt zawiesił na nim spojrzenie.

Czerń pożerała cały pokój.

Mały czerwony punkt poruszał się nieregularnie przecinając ciemność, a powolne wdechy i wydechy zdawały się dudnić pośród wszechobecnego bezgłosu. Pracując w pocie czoła, atomizer oraz wspierająca go bateria, robiły co tylko mogły, aby karmazynowy błysk wieńczący metalową rurkę udającą papierosa wyglądał jak prawdziwy. I wyglądał. Wyglądał bardziej prawdziwie niż żar, jaki Janek zwykł widywać u papierosów wypełniających mu czas pomiędzy jednym łykiem piwa, a drugim.

Parę godzin temu Radek postanowił zagaić:

"Jesteś?" – okienko wiadomości wyskoczyło w centrum wyświetlacza

"No" – wstukał prędko Janek. Chciał dodać coś złośliwego, ale szybko przeszła mu na to ochota.

"Kuba dziś nie gra."

"Wiem. Ty grasz?"

"Gram."

Wtedy Janek zastanawiał się co może odpisać, żeby podtrzymać rozmowę. Po dwóch minutach skapitulował i spragniony sięgnął do szuflady biurka obok po butelkę wody. Przypominając sobie to, co przeczytał w wiadomościach, dodał do konwersacji:

"Wielka Brytania się wali."

"Wiem."

"Macie wodę?"
"Mamy."

"Rozmowny dziś jesteś."

"Mam zły humor."

"Na Facebooku masz napisane, że wszystko jest fajnie."

"Zapomniałem zmienić status."

"Co się stało?" – zainteresował się Janek

"Długa historia. Może w mailu ci napiszę?"

"Nie pierdol. Pisz tu."

E-maile były prehistorią. Jedyni ludzie, którzy wysyłali e-maile to ci, którzy proponowali Jankowi powiększenie penisa, a on nie lubił, gdy ktoś mu mówi, że jego penis potrzebuje powiększania. Zadziwiające było, że ktoś tak społecznie obeznany jak Radek zaproponował zwierzanie się w ten sposób. Janek na chwilę odwrócił się od klawiatury, rozprostował nogi i przeszedł po pokoju – trochę mechanicznie, trochę odruchowo. Refleksja przemknęła przez jego umysł: czyżby regres? Dlaczego ktoś chciałby rozmawiać przez e-mail, kiedy może wybrać bardziej naturalną formę konwersacji? W końcu od tego jest Gadu-Gadu, a w ostateczności Facebook. Chłopak ponownie rozłożył się w fotelu, kiedy okienko wiadomości rozbłysnęło tekstem od kolegi:

"Sylwia i ja zerwaliśmy."

Janek szybko przewertował stronę Radka na Facebooku, jednak ta ciągle pokazywała, że jest w szczęśliwym związku. Chyba faktycznie nie miał czasu zmienić statusu.

"Co się stało?" – żeby zaoszczędzić na czasie, Janek przekopiował wcześniej wpisane zatroskane pytanie.

"Zdradziła mnie. Od czterech dni pisała z jakimś gościem non stop. Pamiętasz jak mówiłem ci, że jakoś tak wolno odpisuje? To pewnie dlatego. Bo pisała z nim. Cyberbzykali się na pewno. Kochałem ją, wiesz?" – klawiatura przetworzyła myśli Radka na zerojedynkowy ciąg symboli budzących współczucie.

"Wiem. Kiedy ostatnio ją oglądałeś?"

"Wczoraj, gdy dodała nowe zdjęcie na fejsie."

Janek sprawdził ostatnio dodane zdjęcie Sylwii. Radek ciągle "lubił to", ale pod cyberfotografią brakowało już wirtualnego miłosnego westchnienia komentującego ją cyberserduszkiem. Zapewne działanie Sylwii.

Znów zapanowała pustka w okienku wiadomości. Stagnacja literek potrafiła czasem wzbudzić w Janku poczucie niezręczności i chęć wypełnienia tej nicości ciągiem nieistotnych znaków. W końcu poprawił zwisające mu z szyi gogle i zadał pytanie, które nawet jemu samemu wydało się retoryczne:

"Nie myślisz, że fajnie byłoby, gdybyś mógł ją naprawdę spotkać?"

"???" – ujrzał w odpowiedzi.

"Mieszka przecież dwie ulice dalej."

"Chodzi ci o wyjście z bunkra?"
"Tak."

"*$&#(*$!" – Radek lubił się samemu cenzurować. – "Wiesz, że by mi coś zaraz d#*& zeżarło!"

"O ile nie zaczną produkować cyberwody i cyberjedzenia to kiedyś i tak będziemy musieli wyjść na zewnątrz. Dlaczego nie miałbyś wyjść z miłości?"

"Z miłości czy z bzykania?"

"Ty mi powiedz. Zresztą, nawet jeśli tylko z bzykania, to spójrz na Kubę. Cyberseks może przynieść nieoczekiwane efekty. Widziałeś jego wielkie ramiona? Jesteś cybermonogamistą, więc nie musisz skończyć tak jak on. Masz większe szanse ją odzyskać, jeżeli pojawisz się u niej osobiście."

Radek nie odpisywał przez kolejne czterdzieści-siedem sekund, a następnie rzucił linkiem do YouTube i skomentował:

"Widzisz, co się dzieje w Warszawie."

Film na YouTube chciał jak najszybciej wdzięcznie się zaprezentować, więc pusty pasek postępu momentalnie wypełnił się czerwienią oznajmiając gotowość do oglądania.

Obraz nagrywany z helikoptera przedstawiał ulice pełne szalejących tłumów, nie odmienne od tych, które widać było na zdjęciach z Wysp. Ludzie rzucający się sobie do gardeł, atakujący się nawzajem kijami i kamieniami... Pośród walących się budynków trzej żołnierze w szyku bojowym próbowali odpędzić napastników samotnie broniąc wojskowej ciężarówki z wodą. Strzały tylko przyciągały uwagę innych, a wytrwali mundurowi zostali ostatecznie zabici własną bronią w chaotycznej serii wystrzałów.

"Myślisz, że nie dasz rady przebiec paru ulic? Musisz zrobić tylko mały krok."

Radek odpowiedział mu kolejnym linkiem do YouTube. Tym razem było to "Weź nie pierdol" zespołu Video.

"Wiesz, Radku, śniło mi się dzisiaj, że wszystko było tak jak dawniej. Życie było prostsze. Śniło mi się, że byłem w klubie, rozmawiałem ze znajomymi, a potem ktoś zadzwonił i wypiłem piwo. I zapaliłem papierosa. I jeszcze piwo, i potem wiele nie pamiętam, bo się obudziłem. A może zasnąłem? Najzabawniejsze jest to, że to wszystko wydawało mi się takie prawdziwe, jakby wydarzyło się wczoraj. Czasem zdaje mi się zapomnieć, jak długo siedzę już w tym bunkrze. Pamiętasz pierwsze dni, gdy kazali nam się w nich zamknąć? Kiedy wybuchła..."

Radek zrobił się "niedostępny". Po chwili wrócił, już jako "dostępny", i wytłumaczył:

"Musiałem ci jakoś przerwać. Ostatnio coraz częściej filozofujesz."

"Bo zimno jest. To dlatego."

"Spróbuję do niej pójść."

"Tak?"

"Nie mam ochoty dziś grać."

Radek zrobił się "niedostępny".

Przez następną godzinę nie pojawił się żaden nowy wpis od niego.

Janek wstał od biurka, przeszedł po pokoju dwa razy i zatrzymał wzrok na potężnych stalowych drzwiach z cyfrowym zamkiem. Delikatnie przejechał palcami po klawiszach z numerami, jak gdyby próbując zaprzyjaźnić się z obcą formą życia i uspokoić ją. Mały wyświetlacz bardzo liczył, że w końcu będzie mógł zaprezentować sekwencję otwierającą drzwi, jednak nic takiego się nie stało. Zamiast wklepać kod, chłopak przez chwilę trzymał dłoń przed klawiaturą zamka, a potem gwałtownie odsunął ją, wzdrygając się, jakby coś go przeraziło. Zdecydowanie bezpieczniej poczuł się cofając w głąb pokoju, wędrując labiryntem porozrzucanych rzeczy – ubrań, pudełek, filmów na DVD, płyt... Jedna koszula przypominała mu o dniu w szkole, inna koszula przypominała mu o spotkaniu nad jeziorem, film na DVD przypominał mu o dziewczynie, którą kiedyś poznał, a para spodni o dziewczynie, której nigdy za dobrze nie poznał, ale też wiązał z nią miłe wspomnienia. Z kolei pudełko po pizzy przypomniało mu o imprezie, którą urządził niedługo przed... To było dawno temu. Wreszcie dostał się do swojego wielkiego łóżka, które swego czasu było w stanie zapewnić sen nawet pięciu osobom. Rozłożył się na nim nie ściągając ubrań i poczuł, jak jego powieki z wyimaginowanym hukiem opadają. Przytulając poduszkę do głowy zasnął, licząc, że znów przyśni mu się ten sen. Ten, o tym jak to było dawniej.

Nie przyśniło mu się nic.

Teraz, po przebudzeniu, siedział po ciemku. Ćmił syntetycznego papierosa po omacku wyciągniętego z szuflady i eksplorował oczami otaczającą go czerń. Dawniej użyłby wyświetlacza telefonu do rozjaśnienia pomieszczenia, ale odkąd upadły sieci telefoniczne na rzecz komunikatorów internetowych, telefon nie był mu już potrzebny. Zresztą nawet teraz nie potrzebował niczego latarko-podobnego. Wyjątkowo opłaciły mu się lata spędzone w zamkniętym schronie – wiedział jak poruszać się w mrokach jego wnętrza.

Nigdy jeszcze nie było aż tak ponuro u Janka w bunkrze. Jednolitość świata pozornie sprawiała, że był łatwiejszy do określenia – bo ciemny – ale w rzeczywistości nie dawała jego całego obrazu, o czym przekonał się chłopak uderzając udem o biurko. Akurat długości tego mebla nie udało mu się odpowiednio zapamiętać.

Zasilanie musiało paść nie długo po tym, jak zasnął, ale ile spał nie wiedział. Nigdy nie obchodziło go jak i dlaczego ktoś cały czas nadzoruje zasilanie dochodzące do bunkrów, ale teraz było inaczej. Żałował, że nigdy nie pomyślał o tym, żeby spisać dane kontaktowe – mógłby w końcu teraz wysłać e-maila, albo...

- Kurwa mać.

Janek dawno już się nie odzywał, ale nie zdziwiło go szczególnie, że pierwsze od miesięcy słowo, które padło z jego ust to przekleństwo. Tego typu słowa miały to do siebie, że wyrywały ludzi z pewnego rodzaju amoku, wzbudzały kontrowersję i emocje. Zazwyczaj ludzie się nimi oburzali, ale odpowiednio zastosowane, potrafiły pobudzić do refleksji. Jemu, przekleństwo pomogło sobie coś uświadomić.

Nie wierząc w Boga prawie tak mocno, jak wierzyła w niego Joanna D'Arc, Janek zaczął widzieć w całej sytuacji jakąś niebiańską interwencję.

Elektroniczny papieros umarł.

Odkładając metalowe zwłoki Janek podniósł się i tym razem bez zahamowań wpisał prędko kod do mocarnych drzwi. Sędziwe wrota odezwały się powolnym, ciężkim zgrzytem, dając znać, że zamknięcia mają własne zasilanie. Drobinki kurzu podążały za otwierającym się włazem, przy okazji przeprowadzając inwazję na nozdrza chłopaka, zmuszając go do kaszlu i kichnięcia, których też już dobrze nie pamiętał. Po tak długiej nieobecności oba odruchy wydały się dość zabawne. Głośne stuknięcie metalu o ścianę zakomunikowało otwarte wyjście.

Janek zrobił krok.

Światło przebijało się przez grube okna szarobrązowego betonowego korytarza. Chłód sprawił, że dreszcz przeszedł mu po plecach, a powiew wiatru... Powiew wiatru sprawił, że Janek wyciągnął nogi i zaczął biec, nie bacząc na przeszkody w postaci krzeseł i stolików, które ongiś poprzewracał zamykając się jako pierwszy w schronie.

Na końcu korytarza natknął się na jeszcze jedne drzwi. Nadgryzione zębem czasu, brzydkie i rozpadające się drewniane drzwi, które były tylko pretekstowym utrudnieniem przed wyjściem, natychmiast ugięły się pod silnym pchnięciem ludzkiej ręki i runęły na ziemię odsłaniając świat.

Słońce wschodziło w oddali.

Janek dawno nie widział promieni Słońca.

Zrobił krok.



Koniec

niedziela, 6 marca 2011