poniedziałek, 1 października 2012

Pobojowisko

"Pobojowisko"

Dudnienie pośród ciemności
cichnie
przerwane jaśniejącymi żarówkami
cisza

KONIEC
nawołuje bysior

Wyciągam nogi zmęczony
idziemy gdzieś
gdzieś dalej
kładę się na łóżku
wstaję
podnoszę się z łóżka
Nie potrafię spać u kogoś
wciąż nie wiem dlaczego
Wychodzę

Chłodny wiatr zwiewa sen z moich powiek
maszeruję przez pobojowisko
otaczające mnie zgliszcza
nie robią już wrażenia
szkło chrupie pod moimi podeszwami

W ślimaczym stylu
przegrani człapią w stronę wybawienia
budki z kebabem
z czymkolwiek

Tego wieczora rozegrała się tu
kolejna wojna
Prosta bardzo
Gdy wygrama – wygrywaja obie strony
Gdy przegrana – przegrywają też obie

Pod ścianą
widzę parę wygraną
zwycięscy
w wygranym objęciu

Krok jeden, drugi
już widzę przegranego
łachmaniarza samego
jego partnerka w przegraniu
pewno zasypia w zimnym posłaniu
Optymizm kusi mnie myślą
może z kimś innym wygrani śnią

Wymiociny
cuchnące omijam
zalewające deptak
o mało nie wdeptam
w szczyny

Peron zawalony zwiotczałymi zwłokami
zalegają na ławkach sami przegrani
często przez wsparcie dozbrajani
w broń indywidualnego rażenia
masowego zniszczenia
dzierżoną dzielnie przy piersi.
Jeden marnuje amunicję
zalewa nią kałużę rzygów

Jaka szkoda

Przecież miała mu pomóc
wygrać z tą seksowną nasteczką
która co noc
namiętnie kręci dupeczką
w tym klubie w którym
wygrać ponoć
może byle osioł

Przedzieram się przez ocalałych
tłumnie okupujących kolejkę
za nogi, za głowę
przenoszą przegranych przez
próg
jeden wystawia głowę z okna
zostawia za sobą ślad
dzisiejszego obiadu

Wygrani komentują
śmieją się, nie lamentują
razem wygrani w wygranych objęciach
wygrane chwile wygranych zajęć
tego poranka
tyle wygrać

Wreszcie moje drzwi się otwierają
ptaki za oknem już ćwierkają
zmęczenie znów do mnie dociera
zdejmuję płaszcz, szalik zdzieram

Czuję pustkę
To musi być dom


sobota, 15 września 2012

Jestem śpiący

"Jestem śpiący"

Siedzę na fejsbuku o czwartej nad ranem, bo
Jestem śpiący

Dziś rano
Budzę się w namiocie
Pod Zurychem
Jestem śpiący

Zwiedzam Szwajcarski szczyt
Wieziony przez Holendrów
Zimny wiatr nie mrozi uśmiechu
Pocztówkowe widoki grzeją serce
Na chwilę ekstaza spiącość przyćmiewa
Nie jestem śpiący

Włosi wbrew obiegowej opinii
Chętnie biorą na stopa
Nie doceniam tego nadto, bo
Jestem śpiący

Lago di Como wygląda pięknie,
Ale ja
Jestem śpiący

Mediolan wita,
Biorę prysznic
Poznaję nowych ludzi
Poznaję gościa z Baltimore, miasta z „The Wire”
Ale ja
Jestem śpiący

Idziemy na Duomo
Jest mnóstwo ludzi
(Albo to Colonne?)
(Nie wiem, nie pamiętam nazw)
(Jestem śpiący)

Rozmawiam z piękną Brazylijką
Nie wiem, o czym rozmawiamy
Wiem, że odwiedzi Polskę
Zapamiętam jej duże oczy
Zapamiętam jej duże usta
Zapamiętam jej niedużą kraciastą spódniczkę
Nic więcej, bo
Jestem śpiący

Znikam zabierając klucze do mieszkania
Jadę tramwajem, dwa przystanki
Tramwaj stoi.
Dwóch chłopaczków obok mnie
Wciąga kreskę z opakowania od CD
Zerkają na mnie,
Jakbym miał im ten śnieżek rozpuścić
Tramwaj stoi.
Wysiadam, przekonany,
Że minąłem mój przystanek
Jestem śpiący

Ruszam w stronę mieszkania
Po drodze mijam wyłaniające się
Z mroków nocy milańskie prostytutki
„Ciao”, gdera jedna
Eksponując twarz godną umalowanego buldoga
Oddalam się przerażony ich męskimi głosami
I posturą
Zresztą, kochana, nic by z tego nie było, bo
Jestem śpiący

Maszeruję dalej, bez butów
Pewien, że się zgubiłem pytam o drogę
Włosi znają trochę angielski
I tak każdy jeden pokazuje mi,
Że mam iść w inną stronę
A ja idę, gdzie mi wskażą, bo
Jestem śpiący

Trafiam na drugi koniec miasta,
Nie wiem jak, ale może to dlatego, że
Jestem śpiący

Teraz siedzę na balkonowym hamaku,
Obejmuję wzrokiem Mediolan
W oddali pomrugują błyskawice
Kłamliwie zwiastując burzę,
Która nie nadchodzi
Nocny gorąc zamiast kołdry
Ale ja nie mogę zasnąć, bo
Jestem śpiący

Nic wielkie

"Nic wielkie"

To nie było żadne nic wielkie
nie ocieranie się ciała A o ciało B
o nie
żadne wielkie zaangażowanie
fizyczne ciał poniewieranie
jedno o drugie
mną Ciebie oranie, jak pługiem
nie jestem romantykiem
nie chodziło też o chemie, fizykę
żadne liczne zagwozdki biologiczne
wiesz, że to było proste
ja też się dowiem, jak dorosnę
nic wielkiego
nic, o czym byś śniła
To było tylko tyle
nic więcej
to tylko
to

poniedziałek, 23 lipca 2012

W pokoju z Yattamanem

"W pokoju z Yattamanem"

Wchodze do pokoju
po prawej telewizor
po lewej fotele

na prawym fotelu ona
na lewym fotelu on

ona siedzi wyglądając na martwą
ale nie jest.
jej głowa zwieszona bezsilnie
w dłoni butelka pusta po winie
czuła jej dużo.

on siedzi wyglądając na żywego
ale nie jest.
dłubie w pociętym nadgarstku nożem
wpatrując się tępo w telewizor,
krew ciurkiem cieknie z cięć.

telewizor stoi na podnóżku
mieni się kolorami kreskówki

pamiętam ten telewizor
pamiętam tę kreskówkę
on jest wspomnieniem
oni tylko pstrym snem.

poniedziałek, 12 marca 2012

Transkrypcja mojej wyobraźni... Guma balonowa

GUMA BALONOWA, KTÓRĄ OCALIŁAŚ ŻYCIE
Jan Steifer

Długo na to czekałaś, prawda? Wiem, że tak. Wpatrywałaś się w okno całymi dniami i czekałaś. Te twoje kruche paluszki głaszczące nieświadomie oparcie fotela, gdy na zniszczonej twarzy malowało się zniecierpliwienie... A oni nie przychodzili. Nie pamiętałaś nawet ile minęło czasu od ich ostatniej wizyty, ale wiedziałaś, że było to dawno temu. Za to ja pamiętam – byli u ciebie na Wielkanoc, całe trzy miesiące temu. Przez ten czas zdążyło nadejść lato, a słoneczne dni robiły się coraz dłuższe. Nic dziwnego, że nie chcieli ich spędzać w duchocie, w zamknięciu odpychającego domu starców. Bo przecież to jedyny powód, dla którego nie przychodzili... Prawda?
W końcu jednak się pojawili.
Wtedy też cię obserwowałem. Siedziałaś zmarnowana, chyba nie w pełni świadoma tego, jak bardzo jesteś teraz samotna, i wpatrywałaś się we własne odbicie w tej obleśnej breji, którą tutaj nazywają zupą. Odnoszę wrażenie, że nie byłaś w stanie rozpoznać, kto to tak ci się przygląda z głębi talerza. Twoje puste piwne oczęta nie zdradzały żadnych emocji. Kierując się dawnym powiedzeniem, mógłbym stwierdzić po spojrzeniu w nie, że brakuje ci już duszy. A dobrze wtedy wiedziałem, że cały czas ją masz. W końcu zabrałaś się za mieszanie, pewnie oburzona, że ktoś obcy tak się na ciebie gapi, ale robiłaś to tak ślamazarnie, że chwilami gotów byłem przysiąc, że ledwie trzymasz łyżkę – nic więcej. Starałaś się odwlec moment, w którym będziesz musiała pokarać swoje, jeszcze sprawnie funkcjonujące, kubki smakowe zanurzając łyżkę z paciają w swoich ustach. Odsunęłaś talerz i wyszeptałaś w przestrzeń, że nie jesteś głodna, zapewne zgodnie z prawdą. Od paru dni wyraźnie jadłaś mniej, rzadziej, z mniejszą przyjemnością. Nawet deser, czekoladowy budyń z migdałami, zdawał się już nie smakować tobie tak jak kiedyś.
Nie miałaś prawa tego wiedzieć, ale w momencie, gdy zdegustowana puściłaś łyżkę, twój syn z rodziną wspinał się po schodach do recepcji. Ta siedmiolatka, którą na twoją cześć nazwali Wiera, nieustannie rozglądała się z zaciekawieniem, palcami plotąc warkocze swojej lalce i żując gumę balonową. Nie odstępowała o krok matki, ale cały czas wodziła wzrokiem po wnętrzu, na przemian zaniepokojona osobliwą wonią roznoszącą się po całym domu i zafascynowana odpychającą brzydotą pomarszczonych twarzy niektórych z tutejszych mieszkańców. Nic dziwnego, że dla takiego dzieciaka widok dziesiątek starych ludzi wałęsających się bez większego celu niż oczekiwanie na śmierć odzianych w znoszone, przeszyte zapachem nieuchronnego upływu lat, ciuchy był interesujący. Drobinki kurzu unoszące się w powietrzu, resztki, które nie zostały wysprzątane przez pielęgniarki, przeszywające złociste promienie słońca wdzierające się do środka drzwiami i oknami sprawiały, że wszystko wyglądało jak ze starej, poniszczonej fotografii. Nawet staruszkowie poruszali się tak wolno, jakby byli zaledwie uwiecznionym w sepii momentem z przeszłości. I w pewnym sensie byli.
Odsuwałaś talerz, kiedy ta młoda pielęgniarka, ledwo po studiach wskazała młodym gdzie siedzisz. , Na imię miała zdaje się Susan – to chyba to imię widziałem parę miesięcy później na plakietce zwisającej z kieszeni jej fartucha, gdy się powiesiła po zerwaniu z chłopakiem. Dodała coś, że się martwi o ciebie, bo nie chcesz wychodzić na słońce. "Po co starym kwiatom Słońce, i tak już nie rozkwitną", miałaś według niej powiedzieć. Nie była najbystrzejsza, ale wiem, że naprawdę się o ciebie martwiła. Skąd ona się tu wzięła – nie mam pojęcia. To chyba jakiś ponury żart pana dyrektora, żeby zatrudnić kogoś, dla kogo "empatia" to nie tylko ładny wyraz w słowniku. Wspominając troskliwie o tych drobnych problemach z tobą posłała Wierze ciepły uśmiech, jakby na szczęście – chyba przeczuwając, co się niedługo wydarzy – i odeszła.
Widząc ich zbliżających się do ciebie, powoli podniosłaś się z fotela. Dla ciebie to był najszybszy ruch, jaki potrafiłaś wykonać, ale oni w tym samym czasie zdążyli przejść całą długość pokoju. Nikita uśmiechnął się, a następnie złapał cię w biodrach i przytulił pomagając wstać. W pierwszej chwili byłaś rozpromieniona, w końcu dawno ich nie widziałaś, wiec nawet świadoma niebezpieczeństw, jakie tu na nich czyhają, byłaś szczęśliwa. Choćby przez moment. To była dla ciebie miła odmiana po nieprzerwanej apatii, prawda? Zacisnęłaś mocno ręce na jego plecach i przytuliłaś głowę do jego piersi. Patrzenie na swojego syna, dorosłego i przystojnego, musiało rozpierać cię dumą.
W pamięci ciągle miałaś obraz siebie podróżującej po świecie, podczas gdy on, jeszcze jako malec, musiał zostawać z kimś innym, kto się nim zajmował. Dobrze ci to poszło. Mam na myśli, wychowanie syna na odległość za pomocą animowanych kukieł. Słysząc o tobie byłem zaskoczony, że kiedyś byłaś w stanie nauczyć się takich zaklęć. Jednak to chyba sprawienie, żeby ten brzdąc zapamiętał głaszczące go nienaturalnie odrętwiałe, plastikowe dłonie jako te bijące ciepłem prawdziwego ludzkiego ciała było większym wyczynem. Do dziś Nikita jest przekonany, że to córka Johnsonów opiekowała się nim, jak starsza siostra. Nawet nie jest świadom, że Johnsonowie nie mieli córki.
Zresztą, jak mogliby mieć? Byli bezpłodni. Ani ta połowa, która przypominała nietoperza z obciętymi uszami, ani ta, zaczynająca się mniej więcej na wysokości klatki piersiowej, przypominająca długie konary zakończone drobnymi korzonkami, nie była przystosowana do rozmnażania. Nawet te ich magicznie ciała ludzkie zaprojektowane przez mołdawskich nastoletnich czarowników nie miały takich możliwości. Za to musieliby zapłacić ekstra, a dendroperze zawsze byli znani ze swego skąpstwa. Dlatego dziś już nie żyją. Podobno zabiła ich nie-ekologiczna plastikowa torba. W supermarketach dają takie za darmo.
Myślę, że już pierwszego dnia, kiedy tu trafiłaś, widziałaś, że Nikita wyczuwa ciemność bijącą stąd. Nie było to ta zwykła, ponura energia, którą daje się wyczuć w domu starców, pełnym powoli dogasających światełek. Przekraczając próg tego miejsca, wiedziałaś, że musisz tu skończyć – taka była umowa, ale nie pomyślałaś o tym, że jedyna osoba, na tym świecie, która tobie pozostała będzie cię unikać właśnie przez nie. Za każdym razem, gdy wkraczał do środka, utrzymanie uśmiechu na twarzy było dla niego trudnym wyzwaniem. Będąc tu z Wierą grymas wyparował znacznie szybciej niż zwykle. Teraz nie porastał lękiem o siebie, ani nawet o swoją małżonkę – teraz chodziło o dziecko. Szepnął, by żona zabrała dziewczynkę do samochodu, a ta zrobiła to bez chwili namysłu. W końcu była tu wyłącznie z kurtuazji.
Dziewczynka wyrwała się matce krzycząc, że chce tu zostać i poznać "je" wszystkie. "Je" zabrzmiało jednoznacznie. Mała widziała to miejsce, jakim naprawdę jest. Pełnym n i e o s ó b. Ogarnęło cię zdenerwowanie, bo nie miałaś wątpliwości, że obserwuje was Kurzofek. Zawsze udawał, że tego nie robi tylko rozwiązuje sudoku.
Nikita cały czas szukał jakiejś dobrej wymówki by odejść, więc mu pomogłaś mówiąc, że źle się czujesz i żeby przyszli innym razem. Spojrzał na ciebie porozumiewawczo, choć nie wiedział czy rozumie. Ucałował twoje czoło i przytulając do siebie małą – patrzącą na ciebie z żalem, jakby była zawiedziona, że nie robisz nic, by została – wyszedł.
Kurzofek bez obaw o bycie zauważonym wpatrywał się w ciebie. Wyszczerzył zęby i przymknął te swoje zielonkawe ślepia z drobnymi jak pestki jabłka źrenicami. Podniósł się z fotela i machając ci na pożegnanie mysim ogonem ruszył w stronę schodów na górę. Do biura dyrektora ośrodka.
Tego wieczora Susan przekazała, że pan dyrektor chce cię widzieć.
***
W odbiciu w szybie widać było rumianą twarz przyozdobioną skrupulatnie ostrzyżoną siwiejącą brodą. Różowiejące policzki miały budzić sympatię i odwracać uwagę od chłodu bijącego z każdego słowa wypowiadanego przez pana dyrektora. Patrzyłaś na niego siedząc w naprawdę wygodnym fotelu na środku jego biura i wiedziałaś, że jedyne, co jest prawdziwe to jego łysina.
- Taaak... – Zastukał kościstymi palcami o blat biurka. – Pan Hurt powiedział mi coś ciekawego...
- Kurzofek. – Wyszeptałaś, cicho, jak zwykle.
- Słucham? – Zdziwił się i spojrzał na ciebie pustymi oczodołami otoczonymi kościstą bielą.
- Kurzofek. Nie żaden pan Hurt. – Podniosłaś wzrok ciągle zwieszając głowę, jakbyś zaraz miała zaatakować.
- Nie bardzo rozumiem...
- Nikt nas nie słyszy, więc dlaczego kłamiesz?
Zamilkł wpatrując się w ciebie z poważną miną. Cóż, jego mina zawsze była poważna. Kiedy nie masz skóry pomagającej wyrażać całą gamę emocji, a jedynie kościstą czaszkę z wiecznie wyszczerzonymi zębami to jedyne, co jesteś w stanie pokazać to powaga.
- He, he, he. – Wydał z siebie teatralny śmiech. – Jak się czujesz, Wiero?
- Wspaniale. Pełna życia. Chętna życia – odparłaś ponurym, jednostajnym apatycznym tonem.
- ...Szkoda. He, he, he.
- Stara dobra Śmierć... Nic się nie zmieniasz. Zawsze oczekujesz, że umrę.
- Hej, taka była umowa. Ty dostajesz ode mnie śmiertelność i możliwość założenia rodziny, a ja dostaję twoje życie, kiedy już zdasz sobie sprawę, jak bezwartościowe ono jest.
- Wciąż jest całkiem wartościowe. – Powiedziałaś to tak nieprzekonywująco, że nawet Ja, będąc wtedy w wymiarze obok, prawie poczułem jego fałsz. To jest, gdybym mógł czuć.
- Bzdura. Użyteczność życia to kłamstwo. Przynajmniej dla was.
- Więc skoro tak bardzo chcesz mojego życia to dlaczego go sobie nie weźmiesz? – W twoich dotychczas pustych oczach pojawiła się iskra; chyba nadzieja.
- He, he, he.
Przez kilkadziesiąt sekund wpatrywaliście się w siebie.
- Moim zadaniem nie jest odbieranie życia, a podnoszenie go z ziemi, gdy ktoś je zgubi.
- "Zgubi." – Powtórzyłaś i zaśmiałaś się sardonicznie. – Zabawnie to brzmi w kościstej szczęce kogoś, kto prowadzi... "biuro rzeczy znalezionych".
- Cóż. Business is business, moja d r o g a. Dla was to tak, jakbym handlował bezwartościowym złomem. Ludzie jakoś podskórnie, podświadomie zdają sobie z tego sprawę. Nie mam, co do tego wątpliwości. Zastanawiacie się nad sensem życia, nad tym, po co żyjecie, żeby wreszcie dojść do wniosku, że nie znacie powodu. Że po prostu jesteście i nie macie celu – żadnego powodu, by tu być. Jestem pewien, że myślicie o tym tylko po to, by w końcu móc zdechnąć, najlepiej odbierając sobie życie, bez poczucia winy. Kiedy sami z niego rezygnujecie zyskuję na nim znacznie więcej, jest znacznie więcej warte. Wiesz, w Szwajcarii mają nawet specjalną klinikę, dla ludzi chcących umrzeć. I założył ją c z ł o w i e k, nie żaden z moich pracowników, nikt z magicznych, nikt z nieosób. Zwykły człowiek. Ludzie jeżdżą tam, płacą, żeby podano im pentobarbital sodu z alkoholem, po którym zasną i już się nie obudzą. – Wskazał na barek. - ...Może szklaneczkę whiskey?
- Nie piję. – Założyłaś ręce i oparłaś się plecami o fotel przymykając oczy z irytacją.
- A co, zaczęło ci szkodzić? Pamiętam, że kiedy ludzie wołali na ciebie "Baba Jaga" to z chęcią zapijałaś poczucie winy.
Spuściłaś wzrok.
- No, ale w końcu nie każdy może wśród lokalnych zasłynąć z tego, że ich pożera, co? Zawsze chciałem, żebyś mi trochę o tym opowiedziała. Zaszczycisz mnie? – Nachylił się uprzejmie wyciągając kościstą dłoń. - Powiedz: najpierw obdzierałaś ich ze skóry i pożerałaś organ po organie, czy może...
- Zamknij gębę! –Wrzasnęłaś próbując się podnieść, jednak miast tego w połowie drogi kiwnęłaś się do tyłu i gwałtownie padłaś na siedzenie fotela. – Czego chcesz? Mówiłam ci, że możesz próbować ile chcesz, ale nigdy sama nie oddam ci mojego życia. Twoją częścią umowy było czekanie aż umrę, więc czekaj! – Podkreśliłaś złośliwie ostatnie słowo.
Zapadła cisza.
- A jak tam kontakt z Nikitą? Susan mówiła, że cię odwiedził. Całą rodziną.
- Pierdol się. – Wyszczerzyłaś zęby, które pomimo upływu lat cię nie opuściły.
- Przykro mi. Wiem, że pewnie trudno ci będzie w to uwierzyć, ale... przykro mi. Przykro mi, że czujesz się jak ciężar dla ukochanej osoby. Jestem z ciebie dumny, że pomimo wpędzania swego syna w poczucie winy, ty i tak dalej pragniesz żyć. Bo wiesz, że on czuje się winny? Że cię nie odwiedza, że nie robi dla ciebie wystarczająco dużo. Wiesz o tym? – Wbił w ciebie swój wzrok, czarne jak otchłań oczodoły były skierowane prosto na ciebie.
Zamknęłaś oczy i przełknęłaś ślinę. Chciałaś coś odburknąć, chciałaś go uciszyć, ale nie potrafiłaś. Zacisnęłaś dłonie na ramionach fotela i wsparłaś się na nich, aby wstać.
- Ból istnienia. – Sączył dalej jad. – Niewyobrażalny ból. Nie wiem, jak wy, ludzie sobie z nim radzicie. To znaczy, zazwyczaj wiem, w końcu jestem przy tym. Ale kiedy myślicie, że jesteście silni... jak sobie z tym radzicie? Z tym, że rodzicie się, żeby krzywdzić tych, których kochacie. Albo robiąc sobie ze wszystkich wrogów, albo nic nie znacząc, albo będąc kochanym i ostatecznie, umierając, raniąc wszystkich, którzy zdecydowali się być blisko ciebie.
Zaczęłaś maszerować w stronę drzwi przeszukując w głowie cały zestaw wulgaryzmów, który mogłabyś z siebie wypluć na pożegnanie. Nic jednak nie brzmiało wystarczająco silnie, by podsumować twoje uczucia.
- Biedak. Kurzofek mówił, że Nikita wyglądał jakby bardzo chciał, by mała Wiera poznała babcię.
Zatrzymałaś się, jakby słowami przyszpilił cię do podłogi, jakby dźgnął werbalnym szpikulcem w kręgosłup nie pozwalając odejść. Odwróciłaś do niego głowę i zaciskając zęby tak, że wydawałoby się, że zaraz się pokruszą, syknęłaś:
- Nigdy więcej nie waż się mówić o mojej rodzinie.
- He, he, he.
Wychodząc trzasnęłaś drzwiami. Pan dyrektor otworzył szufladę i wyciągnął z niej skórzane pudełko. Kluczykiem otworzył zamek, a potem uchylił wieczko.
- Obserwowałeś?
TAK, odparłem wyłaniając się z wnętrza. JAK ZAWSZE.
- Wspaniale. Przyprowadź tę małą.
***
Znów nie mogłaś zasnąć. Wierciłaś się w łóżku od kilku godzin, pewna, że coś jest nie tak. I miałaś rację. Chciałaś się podnieść, ale i tak nigdzie byś stąd się nie dostała.
Za ścianą znów Steve wydzierał się w niebogłosy. Steve to oczywiście nie było jego prawdziwe imię. Kolejny z nieosób ukryty pod iluzją ludzkiego ciała skrywającą jego pokryte łuskami macki i jedno wielkie oko na potylicy – albo czole, to bez znaczenia, bo i tak kręcił szyją o 360 stopni.
Nawet ty wołałaś na niego po prostu Steve, gdyż jego prawdziwe imię było praktycznie niewymawialne. Od trzech tygodni dogorywał, był coraz bliżej śmierci. Chorował na raka, a jedynym sposobem, żeby kogoś z jego gatunku uratować od tej choroby, byłaby kosztowna operacja przeprowadzana w mołdawskim szpitalu czarnomagii.
Wszyscy oczekują od czarnoksiężników i nekromantów, że będą złymi do szpiku kości psychopatami pragnącymi władzy nad życiem i światem, a oni po prostu są bandą chciwych biurokratów. Ich czarnoksięska służba zdrowia to jeden wielki przekręt wyzyskujący mniej oczytanych magów, którzy na starość i tak nie mają na leki. Steve był jednym z takich magów, dlatego dał się tu zamknąć. Magia pomogła mu zdobyć zieloną kartę, mieszkanie, a swego czasu prowadził nawet rockowy klub. Wszystko stracił przez hazard. Przyzwyczajony do grania z ludźmi w pokera w swojej prawdziwej formie, zawsze zręcznie ukrywał piątą macką Asa i oszukując wygrywał. W ludzkim ciele nie miał już tak dobrze. Przegrał wszystko, a tu skończył z "dobroci serca" pana dyrektora.
Nagle Steve ucichł. Nie wiedziałaś jeszcze tego, ale wtedy patrzył na mnie. Myślał, że przyszedłem do niego. Zaśmiałem się pusto i przeleciałem do twoich drzwi. Nigdy nie lubiłem tego cholernego pudełeczka ciągnącego się za mną, ale przedmiociaki już tak mają. Wiesz, demony zamknięte w przedmiotach? Zrobili z nas bajki o dżinach spełniających jakieś idiotyczne życzenia. Prawda jest taka, że był tylko jeden, który lubił spełniać zachcianki innych, ale w końcu przestał, kiedy wszystko, czego życzyli sobie ludzie to seks i pieniądze, albo dużo seksu i pieniędzy. Albo jeszcze więcej. Ostatecznie ktoś zaklął go w telewizor, który potem został rozbity podczas pijackiej imprezy jakiegoś licealisty. Wszystkie przedmiociki były zmuszone do wykonania jednego rozkazu i zniknięcia w bliżej nieokreślone miejsce na świecie – zaskakujące dla nich, jak i dla ich właściciela. Żadnego dawania skarbów i takich tam.
Jakkolwiek irytujące by nie było, mała Wiera latała za nim zaciekawiona, językiem masując gumę w swoich ustach, śmiała się. Humanoidalna chmura dymu unosząca się z pudełeczka musiała być dla niej równie fascynująca, co te starzejące się potwory z Dziury i innych części świata, które tutaj mieszkały. Roześmiana biegła za mną, nie wiedząc nawet, co ją ma czekać.
Zajrzałem do ciebie stukając o drzwi pudełkiem. Otworzyłaś.
Wierz mi – chciałem powiedzieć. Wierz mi, nie jestem zły. Wykonuje zlecone polecenia.
Opatuliłem Wierę swoim bytem, chmura dymu, którą wytworzyłem zaczęła wdzierać się do nozdrzy małej i powodować u niej kaszel, a następnie blokując drogę powietrzu.
WIESZ, CO MASZ ROBIĆ, powiedziałem do ciebie. Wskazałem obłokiem na nóż, który leżał na stoliku. Wcześniej obierałaś nim pomarańczę.
Stałaś nieruchomo, adrenalina zawładnęła twoim ciałem, ale nie potrafiła pchnąć cię do działania.
ZRÓB TO, A DZIEWCZYNKA PRZEŻYJE.
Małe ciałko dziewczynki osunęło się na ziemię. Zamknięte oczy i bezwładnie rozchylone wargi sprawiały, że wyglądała na martwą.
- Wiera! – Wrzasnęłaś przez łzy.
Oddając nieśmiertelność i magiczne zdolności nieosoby, w zamian za możliwość kochania ojca Nikity i dania mu dziecka, nie spodziewałaś się, że będziesz płaciła za to jeszcze długo. Że zapłacą dzieci twego dziecka. Serce biło ci jak szalone, zdawać by się mogło, że dyszy niesamowicie.
BIERZ NÓŻ.
- Masz mnie za idiotkę? – krzyknęłaś.
Zaskoczyła mnie twoja buńczuczność. Przecież miałem cię w szachu.
Rzuciłaś się na mnie – prosto w chmurę. Nie dbałaś o duszenie się i, choć pan dyrektor chciał byś sama odebrała sobie życie, to zwykła śmierć dla mnie brzmiałaby jak wypełniona umowa.
Usłyszałem trzaśnięcie.
Pudełko się zamknęło. Taki był problem przedmiociaków zamkniętych w tak gównianych przedmiotach.
Trzymałaś mocno, gdy ja próbowałem znów się wydostać. Wierciłem się i waliłem w wieczko, ale ty przydeptałaś je lewą nogą. Przekręciłaś kluczyk wystający z zamka i schowałaś go do kieszeni. Schyliłaś się sięgając do ust swojej wnuczki, a z wnętrza wyciągnęłaś gumę. Twoje serce zwolniło, kiedy poczułaś oddech dziecka.
Przeżuta balonowa guma lepiła się do twoich palców. Uformowałaś z nich kulkę i brutalnie wepchnęłaś w dziurkę od klucza. Docisnęłaś ją kluczykiem, a następnie złamałaś go.
Byłem uwięziony.
Postawiłaś pudełko na stoliku. Klęknęłaś przy małej i pogłaskałaś ją po buzi.
- Babciu? – otworzyła oczy.
Uśmiechnęłaś się smutno z ulgą. Przytuliła się do ciebie.
***
Jeszcze przed świtem Nikita zabrał córeczkę do domu. Wszyscy uznali, że uciekła z domu, a jej opowieścią o ludzkiej chmurze-dusicielu zmartwiła rodziców, bojących się o jej zdrowie psychiczne. Nie zdawali sobie sprawy, że jest bardziej zdrowa niż im się wydaje.
Dwadzieścia trzy lata później, kiedy dojrzeje i zda sobie sprawę z resztki swojej krwi, dziedzictwa jakie w niej płynie, odnajdzie sens swojego życia, którego tak wielu dotychczas nie potrafiło odkryć. Parę miesięcy po tym, przyłapie Kurzofeka na próbie pożarcia trzeciego przedszkolaka w ciągu pół roku. Przyszpili go żelazną nogą szkolnej ławki do ściany. Policja znajdzie tylko trochę krwi, której nie będą potrafili zidentyfikować i wbitą nogę. Nic po mordującej nieosobie. Za wierność panu dyrektorowi, potwór mógł liczyć na to, że ten osobiście "znajdzie" jego życie.
***
Ale teraz, dzisiejszej nocy, ty idziesz spać. Susan przynosi ci tabletkę i coś do popicia. Myślałaś o mnie, prawda? Zawsze myślisz o mnie przed snem. A mijał drugi tydzień odkąd się poznaliśmy. Od tamtego momentu trzymasz mnie w pudełeczku na tym samym stoliczku.
Wiesz, że pan dyrektor wpadnie kiedyś, na jakiś nowy pomysł. Zdajesz sobie sprawę, że to twoja wina. Że nie przynosisz nic dobrego.
Kładziesz się do łóżka.
Połykasz tabletkę i popijasz. Tak, czujesz jak brązowy płyn pali twoje gardło? To przyjemne palenie. Przypomina ci o poczuciu winy. Wypala grzechy z twojego wnętrza. Oblizujesz wargi, posyłając zmęczony uśmiech kropelkom pozostałym na dnie szklanki. Od lat nie piłaś tak dobrego trunku. Twój ulubiony gatunek whiskey.
Zwykle spałaś w nocy cztery, może pięć godzin, budząc się w ciągu tego czasu kilkanaście razy zlana zimnym potem. Sama w pustym, ciemnym pokoju. Teraz byłem przy tobie. Stuknąłem wieczkiem, które ciągle nie dawało za wygraną.
Położyłaś głowę na poduszce i zamknęłaś oczy. Wreszcie zasnęłaś.
Ja też odchodzę, znikam, zapadam w sen. Strachem napawa mnie ta guma, którą pokonałaś mnie.
Stolik znów jest pusty, a ja nie wiem gdzie teraz jestem.