niedziela, 27 listopada 2011

"Przez żołądek"

Na początek, dla wprowadzenia w klimat polecam zapoznać się z fragmentem "American Psycho":


http://www.youtube.com/watch?v=a-yoMEZXnbQ


PRZEZ ŻOŁĄDEK

Jan Steifer

Spuchnięty triceps z mała pomocą barków dają z siebie wszystko wspierając zmęczone mięsnie klatki piersiowej, kiedy wypycham w górę obciążony kilkoma kilogramami gryf. To dodatkowa seria, bonus na dobicie mięśnia. Opuszczam spokojnie, najwolniej jak potrafię. Ręce zaczynają się trząść, a ja stękam przez zęby. Zimna stal znów dotyka mojego spoconego torsu, powoli – po czterech latach treningu – wyglądającego jak klatka piersiowa, jaką chciałem mieć. Siadając na ławce nie czuję jeszcze potu zwilżającego moje włosy, zauważam go dopiero w lustrzanym odbiciu. Kropla spływa w dół twarzy, wycieram ją papierowym ręcznikiem. Drżąca, zmęczona pierś daje mi znać, że już czas by wrócić do domu. Z bólem wstaję napinając mięśnie nóg i brzucha, wyginam się i ruszam w stronę szatni. Każdy krok znaczony jest ukłuciem – to zakwasy.

Jedna tabletka, druga tabletka... Resztką napoju izotonicznego z wodą popijam dwie tabletki HMB, a potem cztery BCAA. Sprawiają, że potem będę duży i silny. To pierwsze pomaga mi w regeneracji – wspiera spalanie tłuszczu i budowę mięśni, a to drugie... robi dokładnie to samo. Witaminy.

Opłukuję się nad umywalką. Na moment przerywam, żeby przyjrzeć się mojemu odbiciu w lustrze. Nawet zwilżone czarne włosy wyglądają na przemęczone. Mimo że na mojej twarzy króluje pot i wycieńczenie, czerwone od wysiłku policzki, to z gęby nie schodzi mi uśmiech. Patrzę na spuchnięte po treningu muskuły i czuję, jak bucham siłą. Jestem bliższy mojego ideału. Na dobrej drodze. Wstrzyknięte systematycznym zrywaniem mięsni endorfiny nie pozwalają mojemu uśmiechowi zniknąć. Obmywam się ospale, równie niespiesznie się suszę i zadowolony z siebie naciągam t-shirt. Pakuję rzeczy – spodenki, koszulka, buty, skarpetki, rękawiczki, wydrukowany plan treningowy – i wychodzę z szatni.

Siadam na krześle obrotowym przy blacie w recepcji. Oddaję kluczyk trenerowi, który z uśmiechem wręcza mi kartę, a potem nalewa szejka białkowo-węglowodanowego, za którego zapłaciłem. Każdy zmordowany kawałek mojego ciała karmi się budująca go mieszanką. Oddycham ciężko, wzdycham, podnoszę się. Żegnamy się silnym, testosteronowym uściskiem dłoni i wyrzucając plastikowy kubeczek po koktajlu, wychodzę.

Przemierzając las, który od dwóch lat jest moim skrótem w drodze do domu, rozglądam się uważnie, żeby nie wpaść w błoto, w kałużę, w jakąś dziurę. Jesienne przechadzki w tych rejonach potrafią być niebezpieczne, kiedy jest już ciemno. Słyszę jak szeleszczą liście, gałęzie drzew machają do mnie pchane wiatrem. Jestem pomiędzy cywilizacją, jednym osiedlem a drugim.

- Idzie. – Wysoki pół-szept dotarł do mnie niewiadomo skąd. Brzmiał jak głos dziecka, które próbuje udawać dorosłego, ale miał oprócz tego coś niepokojącego w sobie. Jakąś rdzę, deformującą dźwięk jeszcze bardziej...

I znów tylko wiatr mówi do mnie, a żołądek powoli przypomina, że warto byłoby znów coś zjeść. Przyśpieszam kroku, jakby znalezienie się te trzy minuty wcześniej w kuchni miało coś poważnie zmienić w przyroście masy mięśniowej.

Po wejściu do domu ściągam z siebie ciuchy. Zbyt wyczerpany, żeby martwić się układaniem ich - bluzę rzucam w kąt, wytarte jeansy lecą w stronę łazienki, i właściwie tylko buty trafiają na swoje właściwe miejsce. Nim wejdę pod prysznic włączam parowar, wrzucam brokuł (białko), jajka (białko), trochę ryżu (węglowodany, pomogą białku zbudować masę). Żadnego mięsa. Kurczaka nie tknąłem od półtora roku, a ostatnią puszkę tuńczyka jadłem z sałatką siedem miesięcy temu. Nie wiem właściwie dlaczego. Idę pod prysznic.

Wreszcie po dokładnym umyciu się czuję, że jestem zrelaksowany. Nie wypoczęty, ale rozluźniony. Z kuchni dobiega mnie dźwięk potwierdzający gotowość kolacji. Z dolnej szafki wyciągam miskę, w której ląduje ugotowany brokuł, dwa pokrojone jajka, pomidor, ryż, fasola czerwona, a to wszystko polewam oliwą z oliwek. Ostatecznie wychodzi z tego białkowa mieszanina, która ma mnie zasilić przed zaśnięciem. "A może powinienem zjeść tylko twaróg, jak zwykle, a nie taką sałatkę? Może to za dużo kalorii?", myślę, a potem pochłaniam zawartość miski.

Zwalam swoje ciało na kanapę i przykrywam się kocem. Na ekranie telewizora widzę Roberta DeNiro podczas rozmowy z Alem Pacino. Dwóch twardych facetów po różnych stronach barykady – jeden jest złodziejem, a drugi policjantem. Niby oddaleni od siebie o lata świetlne, a jednak w świecie męskich twardzieli to tylko ci dwaj przeciwnicy potrafią siebie zrozumieć, nie ich ukochane. "Nie przywiązuj się do niczego, czego nie byłbyś w stanie zostawić w ciągu trzydziestu sekund, jeżeli zajdzie taka potrzeba", mówi DeNiro potwierdzając w zawoalowany sposób swoją samotność. Pacino kontruje, krytykuje – mówi o kochaniu żony, z którą małżeństwo właśnie mu się rozpada, a ja....

Zasypiam.

Nie zauważam snu, który ucieka mi przed oczami i budzę się.

Pokój trawi mrok. Telewizor najpewniej miał czasowy wyłącznik, ale nie potrafię zrozumieć dlaczego światła zgasły. Zawsze przysłonięte okna wyglądają teraz jak na wpół otwarte powieki spoglądające na mnie. Nie widzę nic poza tym, wiem tylko, że obok mnie jest stolik. Próbuję się podnieść, ale nie jestem w stanie. Moje ciało jeszcze śpi. Powoli wracają mi siły i decyduję się wstać, nie wziąłem przed snem HMB, magnezu i cynku. Ciągnę głowę do góry, ale....

Coś mnie przytrzymuje. Czuję, jak na mojej klatce piersiowej coś się gniecie. Tak, jakby ktoś właśnie przyciskał tam ręką albo jakby kot udeptywał sobie miejsce, przed położeniem się. Nagle dotyk kieruje się niżej, w stronę mojego brzucha. Nie widzę żadnej sylwetki, nie czuję niczyjego zapachu, ani nie słyszę żadnego dźwięku. Tylko dotyk. Może jest za ciemno... Wreszcie czuję puknięcie w brzuch, koło pępka, tym razem słyszę je – dziwne głuche stuknięcie.

Do moich uszu dobiega syknięcie. Nagle czuję jakby ktoś ukuł mnie szpilką w lewą dłoń. Tupot w korytarzu, a zaraz po tym ślizg. Moje serce wali jak szalone, nie wiem czy jestem przestraszony czy zaciekawiony. Znów czuję, że mogę się ruszyć, ale robię to bardzo powoli. Podnoszę się, rozglądam po pokoju.

Dosięgam światła stojącego przy kanapie, i przyciskam włącznik. Jak zsynchronizowane żarówki wybuchają - jedna po drugiej. Wystrzelone szkło trafia jedynie w płótno otaczające lampę, ale mimo to odruchowo zakrywam twarz i mrużę oczy. Górne światło samo się włącza. "Musiało nie być prądu," myślę, "nagły skok napięcia popsuł mi lampę." Wydaje mi się to logicznym wytłumaczeniem i szybko zapominam o ukłuciu i dźwięku z przedpokoju, tak jakby brak elektryczności tłumaczył także i to. Moje serce się uspokaja. Łykam zaległe tabletki i kładę się spać.


***


Mieszam w miseczce cztery białka jajek z odrobiną mąki i mleka, dolewam do tego truskawkowej maślanki. Skwierczącą patelnie zalewam zawartością miseczki i czekam, przewracam omlet i czekam znów. Pyszne śniadanie, słodkie, wartościowe – dużo dobrego białka. Czuję jak budzą się moje mięśnie. Ogromny przypływ energii. To nie jest mój dzień treningowy, ale jednak mam niesamowitą ochotę wymęczyć się fizycznie.

Po zrobieniu stu pompek zapada decyzja – idę na siłownię. Trochę obolały, choć zakwasy nie dają mi się we znaki aż tak jak zwykle, docieram na miejsce. Jest wcześnie, jest pusto. Witam się prędko z trenerem, wpadam do szatni i w mgnieniu oka już rozciągam się przed zrobieniem pleców.

Pięć serii, potem cztery, znów cztery, potem trzy... I raz-dwa przechodzę do bicepsa. Czuję się bosko, nie czułem się tak dawno. Tylko lewa ręka jest jakaś taka lekko odrętwiała. Ciężko mi się nią rusza, ale i tak ćwiczę. Zwiększam ciężar. Mam ochotę na sałatkę. Jakoś szybciej zrobiłem się głodny, to chyba efekt większego wycisku, jaki sobie daję.

Nagle tracę czucie w lewej ręce. Moje palce puszczają hantelkę, a ta uderza z hukiem o ziemię, ledwie mijając moją stopę. Żadnego bólu, żadnego szczypania – kompletny brak czucia. W lustrze widzę zaskoczonego, przestraszonego siebie. Nie rozumiem, co się dzieje. Napinam się, bardziej niż przy najcięższych ciężarach, ale nie mogę ruszyć kończyną.

Gdy próbuje zawołać trenera czucie powraca. Ramię silniejsze niż wcześniej. Wracam do ćwiczeń i choć głód narasta, to sił mi nie ubywa. Wracam do szatni, przebieram się, łykam co trzeba, piję co trzeba, wychodzę. Trening zajął mi czterdzieści dwie minuty.

W żyłach pulsuje krew, wre gorąca transportując tlen do wszystkich zakamarków mojego organizmu. Słońce, które niedawno wzeszło, wydaje się piękniejsze niż zwykle, jaśniejsze i korzystniejsze. Jesienią nie widuje się takiego słońca. Przynajmniej tak mi się wydaje. Może po prostu to tylko dla mnie ono tak świeci. Mój żołądek się uspokaja. Zrelaksowany zatrzymuję się na chwilę, oglądam drzewa, trawy.

Zaczynam się zastanawiać nad moim treningiem. Myślę o tym czy w ogóle warto.

Trenujemy z różnych powodów. Rzadko po prostu chodzi o nabranie masy mięśniowej. Czasem trenujemy mówiąc, że chodzi o zdrowie. Nierzadko tak jest, ale prawdziwy powód jest głębszy. Ćwiczymy, żeby stawić czoło naszym ojcom. Być gotowym na to, aby któregoś dnia, kiedy będzie taka potrzeba przywołać ich do porządku, inaczej niż wtedy, kiedy byliśmy mali i nie potrafiliśmy za cholerę tego zrobić. Ćwiczymy, bo chcemy, by kobiety, które były na tyle szczodre, by nas pokochać – choćby na chwile – poczuły się przy nas bezpiecznie. By wiedziały, że kiedy z uliczki wyjdzie jakichś dwóch nieprzyjemnych typów, my będziemy w stanie na moment powstrzymać ich i dać jej czas na wezwanie pomocy czy ratowanie siebie. Nieświadomi tego, że one potrzebują czuć się bezpiecznie również – a może przede wszystkim? – w sprawach, w sytuacjach, w których nasze wielkie muskuły na nic się zdadzą. I tak drążymy, tkwimy w tych po-treningowych endorfinach, które dają nam poczucie – iluzję? – rozwoju. Męskości. Tej prawdziwej jaskiniowej, testosteronowej męskości. Aż po treningu mam ochotę rzucić się w las i upolować spieprzającą przede mną sarnę. Wgryźć się w jej szyję i poczuć krew spływającą po podbródku, po policzkach. Poczuć jej strach i zobaczyć śmierć w jej oczach. Atawizmy skrywane wewnątrz każdego z nas, które ja tydzień w tydzień wypacam, żeby w codzienności funkcjonować, jak ten zwykły, szary, "cywilizowany" człowiek. Bez wgryzania się w szyję przeciwnika. Przynajmniej dosłownie.

Wizja krwi na podbródku, wizja jedzenia zwierzęcego mięsa mnie odrzuca, jak nigdy przedtem. Mój żołądek prosi o sałatkę z zieleniną, z pomidorem, z jajkiem i pysznymi brokułami. Moja ręka cierpnie, znów tracę nad nią panowanie. Ze zdumieniem zauważam, że nabrała lekko brunatnego zabarwienia. Zginając palce czuję, jak napina się wyraźnie wysuszona skóra całej dłoni, a naskórek jest delikatnie popękany. Podnoszę ją w górę, z trudem, naciągając skórę całej ręki. Przerażony przyspieszam kroku i pędzę do domu.

Po przekroczeniu progu mieszkania, chwytam coś do jedzenia, żeby zagłuszyć narastające błagania żołądka, a następnie wbiegam do łazienki. Ręka przypomina spaloną na słońcu, więc pierwsze, czym ją smaruję to krem do opalania, balsam, zwykły krem... Na początku smaruję delikatnie, jednak kiedy ponownie tracę czucie spanikowany wcieram mazie mocniej. Ostatnie, czego chcę to, żeby zaczęła mi schodzić skóra. Nienawidzę swędzenia, przy schodzeniu spalonej skóry.

Układam się na kanapie przed telewizorem z ręką owiniętą ręcznikiem. Na ekranie telewizora nastoletni Emilio Estevez, Anthony Michael Hall, Ally Sheedy, Molly Ringwald i Judd Nelson siedzą obok siebie dzieląc się historiami swojego życia. Hall martwi się o rodziców, bojąc się, że ich zawiedzie, a Ringwald czuje się jak pionek w ich grze. "Wszyscy jesteśmy dość pokręceni, tylko niektórzy z nas lepiej to ukrywają," kwituje pełną zwierzeń rozmowę Emilio Estevez, energia, którą miałem wcześnie ulatuje, a ja...

Zasypiam.

Sen umyka mojemu spojrzeniu i budzę się. Właściwie budzi mnie szczypanie w lewej ręce.

Chce mi się pić. Nie mogę ruszyć głową. Próbuję ją przekręcić w lewo, żeby spojrzeć na dłoń, ale nie mogę. Coś mnie powstrzymuje. Moja szyja jest cała odrętwiała. Leżę w przedpokoju, pomiędzy dużym pokojem z kanapą i telewizorem, a kuchnią. Lunatykowałem? Za kuchennym oknem da się zauważyć zachodzące słońce, jest późno, pewnie koło dziewiętnastej. W szybie widzę odbicie, coś rusza się przy mojej ręce. Wygląda jak małpka, ale widzę tylko zarys, żadnych szczegółów. Syczy, a ciche stuknięcia dochodzą z mojej lewej, tam gdzie ono stoi.

Przewracam oczami usiłując zobaczyć, dlaczego nie czuję nóg, ale jestem przykry kocem. Nic nie widzę. Próbuję poruszyć stopą, ale czuję jedynie nieprzyjemne mrowienie – patrząc na koc, nie widzę, żeby cokolwiek się ruszało.
Dźwięk łamanego drewna, którego kawałek uderza o podłogę dociera do mnie. W tym momencie, małpie odbicie w szybie – w której niezbyt wyraźnie widzę siebie – podskakuje. Słyszę jego tupot, słyszę syknięcia i dziwny, chrapowaty śmiech. Nagle czuję – jedną z niewielu rzeczy – czuję jak uderza o moją klatkę piersiową. Widzę jego łapki. Nie, to fioletowawe łapska zakończone podgniłym, połamanymi pazurami. Uderza nimi, a potem wbija pazury, czego nie czuję, i podciąga się nimi żeby na mnie wskoczyć.

Nie boję się.

Jego wielkie, jak na mniej niż półmetrową sylwetkę, giczoły uderzają o moją pierś. Gdy na mnie wskakuje rozlega się głuche łupnięcie. Omiatam wzrokiem jego niewielką posturę, a moje ciało nie potrafi wybrać czy jest zadziwione, czy jednak może przerażone. Po jego fioletowym ciałku spływa pot albo ślina, albo jedno i drugie, mieszające się ze sobą. Bebech umorusany ma błotem. Gdzieś z boku, nad biodrami przyklejony do jego niebieskich krótkich portek jest świeży, zielony liść. Wygląda jak odznaka przy pasku policjanta. Klepie się po brzuchu, a drugą łapą sięga ku zębom, trzymając w niej kawałek drewna... Dziwny patyk, trochę jak rzeźbiony, z jaśniejszą plamą na czubku. Po dłuższej chwili dostrzegam w rzeźbie ludzki palec. Drewno pęka pod jego płaskimi, pożółkłymi zębiskami, soczyście mieszając się ze śluzem w jego gębie. Po przełknięciu, wyciera wargi i długi szpiczasty nos. Uśmiecha się szeroko i łypie na mnie przekrwionymi gałami z kocimi źrenicami, jakby chciał powiedzieć, że dalej jest głodny.

- Sałatkaaa.... – Mruczy dziwnym, niby dziecięcym głosem, oblizując się ze smakiem obleśnym jęzorem.

Robi krok bliżej w moją stronę. Ja nic nie czuję. Chwyta nakrycie i ściąga je ze mnie. Moje ubrania są poszarpane. Ostatkiem sił próbuję podnieść głowę, dojrzeć moje nogi, ręce. Bezsilnie moja głowa opada na poduszkę. Przyglądam się odbiciu w szybie, tym razem zauważam siebie. Nic dziwnego, że nie zauważyłem go wcześniej, bo to nie ja. Przerażenie otwiera mi oczy szeroko. Nie wierzę. Zbiera mi się na wymioty, ale się powstrzymuję.

Ponownie wyciągam głowę, ponownie siłuję się z grawitacją, czy jakąś inną trzymającą mnie siła. Nie mogę uwierzyć. Słyszę trzaśnięcie w moim karku. To nie kości kręgosłupa się poddały. To łamanie drwa. Nie czuję bólu. Powinienem widzieć już moje stopy.

Maszkaron przejeżdża odrażającym pazurem po mojej twarzy, a kiedy dochodzi do ust z jakiegoś powodu gryzę go. Jakby to miała być moja jedyna deska ratunku, gryzę go do kości. Czuję jego śmierdzącą krew spływającą po mojej brodzie, jej smak spływający mi do gardła i dotyk na języku. Małe kości jego dłoni chrupią nie wytrzymując nacisku moich zębów, a potworek wydaje z siebie okrzyk pełen bólu i wściekłości. Osobliwa mieszanka płaczu niemowlęcia, kwiku zarzynanej świni i głośnego pisku myszy. Mocnym szarpnięciem odrywam jego nadgarstek – z tyłu dobiega mnie ponownie trzask drewna - językiem wpycham resztę jego dłoni do buzi. Żuję krwiste mięso, a potem ostrożnie oddzielam je od gnatów siekaczami i wypluwam pogruchotane kostki. Połykam ścierwo.

Prawe ramie znów coś czuje! Poruszam palcami dziwnie ciemnej, niezdrowo wyglądającej, prawej ręki. Macham nią powoli, szybciej nie mogę, ale udaje mi się usiąść. Chwytam się rogu ściany, napinam ten długo trenowany biceps, potem triceps, aktywuję też trochę barków, trochę pleców... i przeciągam się w stronę dużego pokoju, jakbym tam miał znaleźć ukojenie. Paskuda zatrzymuje mnie i ciągnie do siebie, a ja nie mogę go kopnąć, nie czuję stóp, patrzę na nie, ale...

Powinienem już widzieć moje stopy. Nie mogę ich poczuć, ale wiem, że to one. Dostrzegam na nich resztki suchej skóry, przypomina łupież, zdobi brąz, jak drobne diamenty. Niedobrze mi... Liść wystaje z miejsca, gdzie miałem kiedyś duży palec. Moje łydki porasta kora, choć może to moje łydki porastały korę. Cienkie jak nitki korzenie wyrastają z miejsca, gdzie dawniej miałem prawą stopę, i bardzo potrzebują witamin. Z nieświadomie otwartymi ustami próbuję czołgać się dalej, macham na poczwarę, która już nie przejmuje się odgryzionym nadgarstkiem. Wciąż jednak krwawi na moją podłogę, co zauważa z odrazą. Wskazuje na miejsce, gdzie miał łapę i, jak gdyby oskarżał mnie o oszukiwanie, parska:

- Wegetarianin!

Przyciągam do siebie kablem lampę, której żarówki wczoraj pękły. Oplatając ją palcami, uderzam mojego oprawcę. Kawałki szkła latają po pokoju, niestety żaden w niego. Oburzony krzyczy i wskakuje na fotel. Próbuję się ruszyć, podciągnąć w stronę kanapy. Stwór przeskakuje z jednego końca siedziska na drugie, raz po raz, stukając nim o ziemię. Dociera do mnie, że chce go na mnie przewrócić, więc pełznę w stronę stołu, skąd z łatwością dostałbym się na kanapę. Stukot. Skrzek. Dotykam stołu. Oparcie pada prosto na moją twarz. Moment później, dobija mnie jeszcze uderzeniem swojego cielska.

Znów robię się głodny, ale tym razem... tym razem nic krwistego. Potrzebuję słońca, roślin, wody. Tracę siłę. Ja...

W ciemności budzi mnie odór i brzmienie dyszenia. Pokraka oblizuje moją twarz.

Światło księżyca ledwo oświetla pokój. Bez wątpienia leżę na kanapie, powinienem więc być spokojny. Wyciągam szyję, by się rozejrzeć za jakąś drogą ucieczki, jakbym jeszcze wierzył w moje szanse na wygraną. Kątem oka udaje mi się dojrzeć mój pępek, nad którym stoi poczwara. Teraz jest tam dziupla porośnięta pięknym, zielonym mchem. Tam, gdzie kiedyś był mój żołądek, gdzie mieściłem moją sałatkę... Ależ jestem głodny.

Zbiera mi się na wymioty. Nie mogę się powstrzymać. Drewniany kark trzaska ponownie. Zaczynam kaszleć. Gnom uśmiecha się paskudnie szczerząc te swoje grube, płaskie zęby. Sięga po moją prawą rękę, której jeszcze się nie przyjrzałem. To już nie jest ta sama ręka, która dzielnie pomagała mi w ucieczce. Żegnaj ręko, witaj kończyno. Karzeł łapie za drewniany nadgarstek, delikatnie i czule, żeby zaraz chrupnąć nim, złamać jak gałązkę. Zadowolony z siebie wpycha pozostałość po mojej dłoni do swej gęby i przeżuwa. Mlaskając, wypluwa przypadkiem drobne kawałeczki, drzazgi. Będę wymiotować.

Z moich ust, jeszcze ludzkich, choć suchych jak diabli, bucha nawał liści, zalewając mój podbródek, spływając do dziupli i zasypując stopy straszydła. Pokrywa je lepka substancja, zaciągam się i zdaję sobie sprawę, że to żywica. On zdrapuje ją palcem z mojej brody i smakuje. Przewraca oczami rozanielony.

Czuję się spokojny. Próbuję ruszyć głową, by objąć oczami cały pokój, ale nie widzę w tym sensu. Dobrze mi tak - leżąc na kanapie. Widzę pierwsze promienie słońca, które sprawiają, że jest mi trochę lepiej, gdy karzeł wgryza się w moje ramię, czego i tak nie czuję. Nic już nie czuję. Ostatnie szarpnięcie głową.

Drewniany kark pęka.

Zasypiam.

Wegetuję.