PONADCZASOWY
Jan Steifer
- Powiedziałem ci...
- Powiedziałeś mi...
- Musisz mi przerywać?
- Dlaczego zrywamy w tak głupim otoczeniu?
- Nie rozumiem?
Za oknem przeleciał autolot. Pikował w dół, a potem minąl
wieżowiec i posunął dalej.
Przyjrzala mu się z politowaniem, a potem sięgnęła po kawę.
- Przecież to bez sensu.
- Co jest bez sensu?
- To miejsce. Zmieńmy je.
- Czy ty nie rozumiesz, ze zrywamy? Oddaj mi urządzenie.
- No mowie, ze zrywamy, ale w takim miejscu? Nie mogłeś
wybrać, nie wiem, dżungli z dinozaurami?
- Urządzenie mi...
- Moglibyśmy – przerwała mu odstawiając kubek – zabrać
jednego z Zielonych i patrzeć jak walczy tam z globalnym ociepleniem.
Roześmiała się, jak gdyby jego wzrok nie byl mieszaniną
wścieklości i konfuzji.
- Czy ty w ogole bierzesz mnie na poważnie?! – stuknąl
otwartą dłonią w stół. – Zrywam z tobą! Żadnego wspolnego podróżowania więcej!
Za oknem przeleciał trzystupięćdziesięcioletni starzec z plecakiem
odrzutowym.
W całej kawiarni siedzieli tylko oni. Jedynymi słuchaczami tej
dyskusji były ściany odmalowane na brudny beż z bochomazami wywieszonymi, gdzie
tylko się dało. Pod sufitem bardzo powoli sunęła świecąca na złoto kula
imitująca Słońce. Trawa pod ich nogami nie reagowała na żaden ruch – jeden z
tańszych hologramów, na jakie stać było właściciela.
Metalowe stawy krzesła zaskrzypiały, gdy wcisnęła plecy w oparcie.
- Daj spokój, Adam. – przewróciła oczami i siorbnęła kawą.
Przyglądał jej się z niedowierzaniem, co dopiero po chwili
zwróciło jej uwagę.
- No co? Wiesz, ze to bez sensu.
- Nasz związek jest bez...
- Ale co to ma do rzeczy? – przerwała ponownie. – Że co? Że
mnie już nie kochasz? Że się nudzisz? Czy co?
- Że mam dość tego życia. – stęknął.
- Przestań. Ja ciebie kocham.
Opuścił wzrok, jakby na moment żałował tej sytuacji. Na moment.
- No. Wiesz co zrobie jak stąd teraz wyjdziesz? Cofnę się do
momentu, gdy uprawialiśmy seks po tym jak Czyngis-Khan wyrzynał tych Uzbeków...
Czy jak się oni wtedy nazywali... Pokryjomu zabije drugą siebie, a potem będę
udawala, ze to ta sama ja. No jak to nie jest miłość to ja nie wiem. To był
piękny moment.
- Jesteś pojebana. – prychnął sztucznie.
- Hej, to ty chciales się pieprzyć w Auschwitz w ’42.
Wbił wzrok w blat stołu. W tej chwili wolałby patrzeć na blat
godzinami niż rozmawiać z nią. Wciąż o tym samym. Ręce sprawiały wrażenie nie
jego rąk. Nogi sprawiały wrażenie nie jego nóg. Usta też nie były jego. Nawet
nie przyznałby się do tego dziwnie nierówno walącego serca w tej klatce
piersiowej, która też nie była jego. Tylko oczy były jego. Te oczy wpatrujące
się w blat.
- Mam dość takich pomysłów...
- I zerwanie to zmieni?
Nie odpowiedział. Wyjrzał za okno i zobaczył gęste chmury pod
nimi. Wydawało się, że gdyby na nie skoczyć to nic by się nie stało. Wycelowała
palec wskazujący, zwracając jego uwage.
- Przyznaj. Uwielbiasz to tak samo ja. W ogole nie wiem po
co robisz problemy.
Odstawiła kubek. Klawisze na urządzeniu przyczepionym do jej
nadgarstka rozdźwięczały wciskane jej palcami. Tik, tik, pik, pik.
- Chooodźmy już. – złapała go za rękę, a potem zwróciła się
do kelnera ze złośliwym uśmiechem. – Garçon! Rachunek, prosze!
Kelner kiwnął swoją metalową głową. Gdy jednak odwrócił ją w ich
stronę nie zobaczył niczego poza stołami i krzesłami zdobionymi tak, by przypominały
wpasowujący się w modę na XXI-wieczny antyk, plastik. Robot zaczął sprawdzanie
danych, by upewnić się, że byli tu wcześniej klienci. Zawiadomił policje z
informacją o oszustach.
Zefirek. Sól w powietrzu.
- Nie możesz ze mną zrywać za każdym razem, gdy masz dość mojej
obecności.
- Ale po to ludzie zrywają!
- Ludzie, pff! Daj spokój, do niczego ich to nie doprowadzi.
Wszyscy umrą. Pokazać ci jak?
wskazała na swoje urządzenie z ekranem wyświetlającym jakiś dziwny
ciąg cyfr.
- Przecież już to widzieliśmy.
- Kiedy?
Westchnął masując czoło.
- Dobra, moze nie...
Objęła wzrokiem panorame. Po rozpościerającym się w oddali oceanie
płynęły dziesiątki, a moze i setki statków. Nie byli w stanie stwierdzić ile
dokładnie. Na plaży tysiące wojowników przygotowywało się do walki. Głęboki
oddech. Oblizała usta. Parę metrów od nich były ślady wygniecionej trawy, a
przy nich pozostałości po ognisku.
Nie chciała się uśmiechnąć, ale była uśmiechnięta. Stukała nerwowo
palcami o nadgarstek.
- To chyba Grecja.
- Nie sprawdziłaś, gdzie lecimy?
- E tam. Rzadko jeszcze mnie coś zaskakuje.
- Widze.
- Co, ty znów o tym? No prosze cie, myslalam, ze mamy to z
głowy.
- Bez znaczenia, Agata, nie ma sensu tego ciągnąć... –
schował twarz w dłoniach.
- Pamiętasz, jak chcieliśmy założyć rodzinę w XXIII wieku?
Zamilknął.
- Czysta woda, powietrze. Cieplej, ale nie za ciepło.
Mielibyśmy spokój.
- Dopiero w XXIII wieku.
- Co „dopiero”? Przecież dla nas to jest chwila.
- Zawsze to jest „chwila”. Potrafiłabyś przestać bawić się
tym gównem? Potrafiłabyś wtedy patrzeć i czekać, aż nasze dzieci dorosną?
- ...Tak.
- Gówno prawda. Kiedy
ostatni raz byłaś w XXI wieku? Kiedy ostatni raz widziałaś swoją matkę?
- Pierdole XXI wiek. Chuje i debile przesądzeni o własnej
mądrości... – machnęła ręką.
- A jak ci się znudzi XXIII wiek to co? Też tylko pójdziesz
odwiedzić dzieci w szpitalu? Nim umrą?
Tym razem to ona ucichła. Niezależnie od tego, jak wielkie postępy
poczyniłaby ludzkość, dla niej szpital śmierdział gównianymi lekarstwami.
Nawet, gdy odwiedzili szpital polowy w czasach napoleońskich, jedyne, co czuła
to smród jakichś chemikaliów. Jedyne, co w tych miejscach widziała to oczy jej
matki, z których uchodzi życie. Nie
to, że miały dobre relacje, ale może własnie to, że ich nie miały zadecydowało
o tym, co wyryło się w jej pamięci. On podejrzewał, że gdyby była ranna to
nawet wtedy nie dałaby się tam zaciągnąć. Ona powiedziałaby mu, że ma racje.
Skrzyżowała ręce na piersi i tym razem wyglądało na to, że
uleciała z niej wcześniejsza nonszalancja.
- To co? Chcesz wrocić do XXI wieku?
- A chcesz tę rodzinę? Chcesz olać to gówno i zostać w
miejscu, normalnie?
Obejrzała się. Zmrużyła oczy.
- Widzieliśmy już to starcie... – powiedziała nieobecnym
głosem.
- Chcesz? – powtórzył.
- Wiesz, ze nie potrafię.
Spojrzał w jej zmartwione oczy. Opuścił głowę mrucząc do siebie:
- Znowu... Zawsze to samo.
- Wiesz, że inaczej nie umiem.
Zlapała sie za nadgarstek.
Statki w tle były bliżej. Zaczęły mienić się kolorami i rozpływać
na horyzoncie. Wojownicy na plaży scalili się w jedną masę. Masa przybrała
kolor szarozielony. Rozpływające się statki wyprostowały się osiągając kształt
prostokąta. Prostokąty zmiękły, rozciągając się jakby z gumy. Zielonkawe,
żółtawe, brązowawe. Uformowały szlaczek. Szlaczek gór. Pod nimi połacie lasu.
Dzungli?
Szarozielona masa zaryczała, w końcu przybierając kształ wielkiego
gada.
- Tu mozemy zrywać! – zaśmiała sie nieszczerze.
- Oddaj mi urządzenie. – wyciągnął do niej ręke. - Nie chcę
cię więcej oglądać. Takiej.
- Takiej? To znaczy, jakiej?
- Takiej. Wiecznie znudzonej.
- Och. Więc jestem fajna tylko, gdy się śmieje, gryzę cię po
łokciach i rucham się w Auschwitz?
- Przestań.
- XXVI-wieczne feministki by się z tobą rozprawiły...!
- Kiedyś byłaś inna.
- Ty też.
Zaśmiał się smutno.
- Ten dinozaur wygląda naprawdę groźnie. – powiedział.
- Myślisz, że gdybyśmy tu umarli, miałoby to jakiś wpływ na
nasze czasy?
- A które były „nasze”?
Uśmiech na jej buzi drganł niepewnie. Zakłopotana spojrzała na
niego, bez chęci na kolejne gry w udawanie, że wszystko jest w porządku.
Odwrócił się od niej. Poczuła nerwowy ból w klatce piersiowej, w żołądku.
Dreszcz przeszywający jej ciało dający jej uczucie, jakby przez sekundę była
absolutnie sama we Wszechświecie. Uśmiechała sie wciąż, ale znów wymuszonym
grymasem. Odwróciła się w stronę dżungli, by to ukryć.
- Nie chce...
Gad pochylił się, przepędził nogą jakiegoś mniejszego dinozaura.
Potem posunął za nim w las.
Adam dotknął jej ramienia.
- Wierz mi, nienawidze tego momentu...
- Tego?
Zamiast usłyszeć odpowiedź poczuła palącą, rozrywaną skórę na
twarzy. Kłujące uczucie pomiędzy oczami, gdy łamał się jej nos. Chłodny głaz
rozrywający jej policzek. Drążący w skroni. Drążący w potylicy.
Uderzał raz, drugi. Trzeci. Może czwarty. Nigdy nie pamiętał czy
był czwarty. Zwykle był pewien, że już po drugim była martwa. Zwykle, bo
zdarzało jej się walczyć. Nie tym razem.
Tym razem karmazynowa pięczęć, jaką pozostawiła po sobie Agata na
glebie była jednoznaczną wskazówką, co do jej stanu.
W tych ostatnich chwilach zawsze był otępiały. Praktyka. Adam
upuścił zakrwawiony kamień, pewien, że żadna policja go nie odnajdzie. Sięgnął
ku jej nadgarstkowi, ściągnął urządzenie. Pasek zacisnął się dopasowując się
automatycznie do jego nadgarstka. Pasowało idealnie do jego własnego, na
drugiej ręce. Krew zmył wodą z butelki, którą trzymał w torbie.
Wklepał ciąg cyfr zatrzymując się przy każdej. Nie dlatego, że nie
pamiętał – dlatego, że pamiętał je bardzo dokładnie. Każda z nich niosła za
sobą kolejne wspomnienie.
Adam pociągnął nosem.
Gorąc. Las zmienił
się w pustkowia.
Mrużąc oczy rozejrzał się dookoła. Nie miał wątpliwości, gdzie ma
iść, ale lubił to miejsce. Tylko te wzgórza znały jego historię. Zerwał rękaw
swojej koszuli i pobiegł w ich stronę.
Gdy zobaczył sikającego mężczyznę, naciągnął zerwany rękaw
trzymany w dłoni. Wiedział jak do niego podbiec, by nie zwrócić na siebie
uwagi. Kiedyś pewnie jeszcze próbował się skradać. Owinął rękaw wokół szyi
delikwenta i nie patrząc mu nawet w oczy pociągnął. Ściskał jego szyje tak
długo aż ten wyzionął ducha. Puścił tak mechanicznie, jakby wręcz odliczał
sekundy do momentu śmierci ofiary.
Popatrzył na zwłoki. Potem na swoją rękę. Zaśmiał się do siebie
kręcąc głową z niedowierzaniem. Ściągnął mu koszulę, spodnie. Sam też sie
rozebrał. Pod tym kątem nie wyglądał tak atrakcyjnie. Co jej kasztanowe oczy w
nim widziały? W spodnie wcisnął nogę – jedną,
drugą. Zapiął koszulę. Powąchał ją i poczuł, że nie pachnie świeżością, ale
chyba zawsze tak było, więc...
Za kolejnym wzgórzem wreszcie ją zobaczył.
Otrzepująć drobinki kurzu ze swojej białej koszulki na
ramiączkach, na kocu siedziała Agata. Gdy tylko go zobaczyła, poprawiła
spódniczkę, odkrywając odrobinę kolana. Wpatrywał się w nią, jak
zahipnotyzowany. Głupkowaty uśmiech nie zdradzał ani trochę, że jeszcze pół
godziny wcześniej przykrywała go krew.
- Co się cieszysz, dupku? – zasmiała się, gdy się zbliżył.
Pocałował ją w czoło.
- Nie zmieniaj tematu!
- W końcu mi się uda. – szepnął ciepło.
- Co?
- To. Ty. My.
- O chłopie. To, że poszłam z toba na piknik nie znaczy, że po
roku wspólnego podróżowania w czasie, chce jakichś poważnych deklaracji.
Parsknął śmiechem. Ona również. Pocałował ja i przytulił.
- Zaraz sie zacznie.
- Tak myślisz?
- Wiem to.
Armia Czyngis-Khana pojawiła się w oddali.